Iwańczyk: Jesteśmy piłkarskimi pariasami. Czego nam brakuje? Ludzi. Kompetentnych ludzi
Zaczęło się jak nigdy, kończy jak zawsze. Lech Poznań przegrywa z Karabachem Agdam 1:5. Wiara kibiców w to, że z naszym futbolem klubowym nie jest aż tak źle, wytrwała dokładnie tydzień. Stająca się regułą klęska polskiego zespołu w kwalifikacjach Ligi Mistrzów jest tym dotkliwsza, że piłkarze Lecha najpierw rozbudzili nadzieje, a później boleśnie sprowadzili na ziemię nawet największych optymistów.
Bajka się ciągle powtarza. Incydent Legii Warszawa, która na stulecie wdarła się do europejskiej elity, można nazwać wypadkiem przy pracy, bo odkąd kontynentalna piłka wyraźnie podzieliła frukty między zachodnich gigantów i od czasu do czasu aspirujących do elity drużyn z Południa i Wschodu, my patrzmy na wszystko śliniąc się sprzed ekranów telewizorów. Nawet jeśli przychodzi do nas znachor z cywilizowanego świata, np. nowy trener mistrza Polski John van den Brom, i próbuje wmówić nam, że z naszymi drużynami wcale nie jest tak źle, ledwie po siedmiu dniach sam dostaje tak dotkliwe „bęcki”, aż traci wiarę we własne słowa. Choćby próbowali nam wmawiać, że nie jesteśmy aż tacy ostatni, nie łudźmy się wcale. Jesteśmy słabi, w warunkach klubowych na pewno, bo reprezentacja od czasu do czasu jeszcze jakoś przędzie. Ustawiliśmy się w roli futbolowych pariasów i nie robimy nic, by to zmienić.
Ktoś zapyta, skąd te brutalne tezy, skoro nic nie powinno być dla nas zaskoczeniem. Odpadamy regularnie, biją nas wszędzie i wszyscy, bić będą przez następne lata. Miast wyciągać wnioski, wmawiamy sobie, że przecież nie jest tak źle. Powtarzamy jak mantrę, że trzeba uczyć się od najlepszych, ale nie robimy nawet kroku, bo do tych najlepszych nie mamy żadnego podejścia. Zacznijmy naukę od tych, którzy oklepują nas regularnie rok w rok już na przednówku. Od tych samych, których dwie dekady temu rozbijaliśmy w pył. Oni poszli do przodu, my buksujemy w miejscu. Polskie środowisko piłkarskie zajmuje się wszystkim, tworzy otoczkę markującą postęp, ale to dotyka tego, co najważniejsze – nauki futbolu i zarządzania nim.
Wiem o czym piszę, widziałem na własne oczy. Na przełomie wieków z azerskimi drużynami polskie zespoły spotykały się kilka razy. Łódzkie kluby – Widzew i ŁKS – lały przeciwników jak popadnie. 2:0, 8:0, 3:1, 4:1. Symbolem tamtych triumfów i wtorkowej klęski zarazem jest trener Karabachu Agdam Kurban Kurbanow. To jego Neftczi Baku, ówczesny mistrz Azerbejdżanu, pozwoliło Widzewowi wbić sobie dziesięć goli. Kilka lat później Kurbanow został trenerem, pracuje w jednym miejscu od lipca 2008 roku. Lech w tym czasie zmienił szkoleniowca 16 razy. Inne kluby, które bił dotkliwie Karabach, a więc Legia, Piast Gliwice i Wisła Kraków, odpowiednio 17, 11 i 26 wliczając wszystkie rotacje na tym stołku. W sumie 70 (!) zmian trenera w czterech klubach, kiedy Kurbanow miał czas pracować na pozycję azerskiego klubu jako faworyta potyczek z polskimi drużynami.
Nie, nie chodzi o pieniądze. To znaczy nieważne ile wydajesz, istotą sprawy jest jak wydajesz. Wystarczy zajrzeć do popularnego portalu Transfermarkt, by przekonać się, że rywal z Azerbajdżanu ma dużo „tańszą” drużynę. Ale budowaną od fundamentów, a nie kleconą byle szybko. Jeśli prawdą jest, że władze Lecha zaniechały wzmocnień, albo prowadziły negocjacje po amatorsku (mówił o tym w portalu „Meczyki” Tomasz Włodarczyk) licząc, że uda się przejść rywala w pierwszej rundzie kwalifikacji, to jest to samobój jeszcze przed pierwszym gwizdkiem. Jeśli przez kilka długich lat nie udaje się sprowadzić do klubu bramkarza, który pomógłby w istotnych chwilach europejskiej przeprawy, to jest to nieudolność odpowiadających za ten proces, a nie deficyt na rynku. Etc.
Można tak długo i wiele, choć i tak wszystko grochem o ścianę. Zarządzający polskimi klubami wszystko wiedzą najlepiej, chełpią się sukcesikami na własnym podwórku, tracą czas na twitterowe przytyki w kierunku rywali, ale nie pracują efektywnie jak ich przeciwnicy z peryferyjnych piłkarsko krajów (patrząc na reprezentacje narodowe), którzy leją naszych aż miło. I skoro po wszystkich zadowolonych z siebie uczestnikach piłki klubowej w Polsce wszystko spływa jak po kaczce, może zawstydzi ich wreszcie ten, który jest w środowisku stosunkowo krótko, ale ma już na koncie kilka sukcesów. Niech wpis Michała Świerczewskiego, właściciela Rakowa Częstochowa, będzie puentą tego tekstu. Puentą, po której już nic nie ma do dodania…
„Czy jesteśmy aż tak słabi? Wygląda na to, że tak. Czy brakuje nam pieniędzy? Nie. Czy brakuje nam kibiców? Nie. Czy brakuje nam stadionów? Nie, może z wyjątkiem Częstochowy. Czego nam brakuje? Ludzi. Kompetentnych ludzi”.