Cezary Kowalski: Nie oczekujmy, że Barca Roberta będzie tak pełna magii jak ta z Leo
Robert Lewandowski zadebiutował w Barcelonie i jest to wydarzenie bez precedensu w polskiej piłce. Nieważne, że nie grał do końca, że nie strzelił gola, że „El Clasico” z Realem w środku wakacji było meczem jedynie towarzyskim. Polak w klubie, który jest aż tak globalną marką, musi działać na zbiorową wyobraźnię. To jest po prostu coś. Bez dyskusji.
Nie ma też wątpliwości, że zrobił dobrze, odchodząc z Bayernu, bo jeśli chciał spróbować sił w innym miejscu i zyskać nową energię, był na to ostatni gwizdek. Ma 34 lata.
Wbrew ogólnemu wrażeniu coraz bardziej prawdopodobnym wydaje się, że Niemcy jednak zamierzali pozbyć się Polaka, ale chcieli uzyskać jak największą kwotę i dlatego właściwie do ostatniej chwili upierali się, że Lewandowski kontrakt musi wypełnić. Fakt, że w trakcie kryzysu za 34-letniego zawodnika byli w stanie uzyskać aż 50 mln euro, a mówi się o tajnych zapisach zgodnie z którymi ta kwota może wynieść nawet 60 mln, to biznesowy majstersztyk. Do tego doliczmy dodatkowe 20 mln za sezon, które wpływały na konto reprezentanta Polski. Jasne, że ciężko będzie znaleźć zawodnika, który strzelał nawet 50 goli w sezonie, a to też przecież można przeliczyć na pieniądze, ale… czy w futbolu można coś zagwarantować na sto procent? Robert młodszy nie będzie, jego motywacja, aby harować jak maszyna przez kolejny sezon w Bayernie, też mogłaby przecież nico przygasnąć.
Sam Robert zawsze marzył o grze w Hiszpanii (najlepiej w Realu, na co miał nie tak dawno szansę). Jest on zmianą klimatu ewidentnie wyjątkowo podekscytowany. Chyba nie mniej niż my wszyscy. Polak zarobi tam na sto procent 9 mln euro netto za każdy z trzech sezonów, a być może trzy miliony więcej w razie sukcesów. Co daje kwotę mniej więcej taką jaką uzyskiwał do ręki w Bayernie (Niemcy od Hiszpanii różnią się skalą podatkową, w Hiszpanii płaci się więcej).
W ujęciu czysto biznesowym właśnie długość kontraktu odgrywała tu ważną rolę, ponieważ Bayern chciał przedłużyć umowę z Robertem tylko o rok. Wydaje się jednak, że decydowała determinacja samego zawodnika. To nie było tak jak przed laty z odpowiedzią na propozycję Realu w stylu: chciałbym, ale może nie teraz, trochę obawiam się, bo co na to Niemcy... W tym przypadku Lewandowski i jego agent poszli bardzo ostro. Można powiedzieć zgodnie z transferowym podręcznikiem. Była presja, nieposłuszeństwo, nawet delikatna arogancja czy też niewystępujące wcześniej zabieranie głosu na temat sytuacji klubowej podczas zgrupowania reprezentacji.
A skoro RL9 grał tak wysokimi kartami to pewnie jest też przekonany do projektu sportowego Barcelony i wierzy, że będzie dla niej tak ważna częścią jaka był w Bayernie czy wcześniej Borussii Dortmund.
I tu pojawia się właśnie znak zapytania. Prezydent Barcy Joan Laporta w swoim szaleństwie zakupowym nie ma umiaru, a wiadomo jak czasem wrzucenie tak wielu grzybów do barszczu może się skończyć. Nie wchodząc głęboko w zawiłości słynnych już dźwigni finansowych Barcy, które zostały uruchomione, aby uzyskać pieniądze na transfery, a przede wszystkim spełnić wymogi finansowego Fair Play, narzuconego przez regulacje wewnętrzne hiszpańskiej La Liga (Barca pozbyła się m.in. 25 procent praw telewizyjnych), budżet klubu ledwo się spina. Albo inaczej: ta konstrukcja biznesowa jest obarczona wieloma zagrożeniami. Wiadomo, że takiego okienka transferowego przez najbliższe lata już nie będzie, bo to co się dzieje obecnie, już w tej chwili obciąża budżet na kolejne sezony. Laporta idzie po bandzie, z założeniem, a właściwie pewnością, że wybiera dobrze. I wyjdzie na swoje, jeśli te transfery wypalą. Jeśli nie, zrobi się gigantyczny problem. Wszyscy śledzący na co dzień Barcelonę i analizujący sytuację na chłodno doskonale o tym wiedzą. Choć oczywiście dominuje opinia, że oto szykuje się w Katalonii prawdziwa petarda i zespół na miarę tego, który przed laty stworzył Pep Guardiola.
Jednak można chyba zakładać, zwłaszcza w pierwszym okresie, pewien chaos. Do tego ogarnąć go musi trener, o którym tak naprawdę niewiele wiadomo. Owszem, Xavi Hernandez to jeden z symboli Barcelony, ale jako piłkarz. W roli trenera przegrał z Eintrachtem Frankfurt w ćwierćfinale Ligi Europy, a La Ligę zakończył za plecami Realu, chociaż oczywiście robił to wszystko jako ratownik, sprzątając po poprzednikach. Wcześniej prowadził katarski Al Sadd. Czyli doświadczenie ma więcej niż mizerne.
Sądząc po szumie, jaki jest wywołany przybyciem Lewandowskiego, publika (nie pisze miejscowa, bo Barcelona to właściwie wzór marki globalnej) oczekuje, że wejdzie on w buty idola, którego klub musiał się pozbyć przed rokiem, bo nie był w stanie mu płacić 100 mln euro za sezon. I nie chodzi tylko o pozycję na boisku czy też umiejętności czysto piłkarskie, ale skalę wpływu jaki będzie mieć na zespół. A przecież wiadomo, że „Lewy” Messim nie jest i nigdy nie będzie.
Wymagania będą zatem ogromne, a Polak mimo zaprawienia w bojach i wielkiej już rutynie będzie mierzyć się z zupełnie inną rzeczywistością. Najmniejsza z nich to nieznajomość języka. W Niemczech wszystko było krojone pod niego, zapięte na ostatni guzik. Bayern to był przez lata gotowiec. Barcelona jest w trakcie turbulencji, dopiero próbuje stanąć na nogi.
Wiele rzeczy w niej jeszcze nie działa. Xavi nie poleciał z drużyną na zgrupowanie, bo czegoś tam nie dopatrzono w paszporcie, sklep klubowy naklejający nazwiska na koszulki wstrzymał wysyłkę dla tych, którzy wybrali nazwisko Lewandowskiego, ponieważ zabrakło literki „w”, a oficjalna prezentacja nowego napastnika, który zdaniem klubowego portalu jest… Niemcem, na plaży w Miami została uznana za największego gniota w historii tego typu akcji.
Niby drobiazgi, ale jednak obrazujące pewne różnice rodzaju gruntu, na jakim robił swój show RL9, a tym co zastał w Katalonii. A zatem ściskajmy kciuki, ale nie dziwmy się, jeśli nowa Barca z Robertem na czele nie od razu będzie tak pełna magii jak ta w szczytowym czasie z Leo.
Przejdź na Polsatsport.pl