Jako bramkarz hokejowy bronił dostępu do bramki, teraz walczy o demokrację!
- Moja grupa wchodzi w skład 72. Brygady Sił Zbrojnych Ukrainy. Jesteśmy jakieś dwadzieścia kilometrów za linią frontu i stamtąd obserwujemy wszelkie ruchy przeciwnika. Żartujemy z kolegami, że nie walczymy teraz na froncie, tylko staliśmy się typowymi pracownikami biurowymi – mówi z uśmiechem Mykoła Worosznow, były bramkarz Podhala Nowy Targ i KH Sanok, który od ośmiu lat jako ochotnik walczy o niepodległość Ukrainy.
37-letni były zawodnik młodzieżowych reprezentacji Ukrainy w hokeju na lodzie kiedyś marzył by zagrać w najlepszej lidze świata, NHL. Potem wygrał reality show o odchudzaniu. Niestety, w 2014 roku - po napaści Rosji na Ukrainę - kij hokejowy zamienił najpierw na granatnik przeciwpancerny, potem na karabin maszynowy, a obecnie obsługuje drony latające w rejonie walk o niepodległość jego ojczyzny.
W 2014 roku Worosznow trafił do batalionu „Donbas”. Z racji swojej postury obsługiwał ręczny granatnik przeciwpancerny. - Waży ponad dwadzieścia kilogramów, ale to dla mnie żaden problem – mówił w rozmowie z Polsatsport.pl siedem lat temu.
Z karabinem za pan brat…
Nie robił tego dla pieniędzy, bo ochotnik taki jak Worosznow mógł liczyć na żołd w wysokości 150 dolarów miesięcznie. Do 2017 roku był przydzielony do batalionu Donbass. Wtedy decyzją władz ZSU (Siły Zdrojne Ukrainy) przeniesiono go z okolic Mariupola w różne miejsca na całej linii frontu. – Jako ochotnicy byliśmy zmotywowani i zdeterminowani aby walczyć. Trochę inną koncepcję walki mieli nasi przełożeni, którzy trochę sceptycznie podchodzili do nas, ochotników – uważa popularny „Bubu”. W tym czasie zmienił też broń, którą obsługiwał na froncie. Zamiast granatnika przeciwpancernego nowym „towarzyszem” Worosznowa został karabin maszynowy dla snajperów. – Strzelałem w „cele” położone w dalszej odległości, bardzo często oddalone o 900 metrów, a nawet jeden kilometr. Nie chcę mówić o tym czy kogoś zabiłem. Na te tematy się nie rozmawia. Miałem dużo zadań i wiele z tych „celów” udało mi się trafić – mówi 37-latek.
Kiedy skończył mu się kontrakt i poszedł do „cywila”. To był dla niego bardzo trudny okres, bo w Ukrainie cały czas trwała wojna, a jego nie było na froncie. Miał ogromne problemy, aby odnaleźć się w nowej rzeczywistości. – Nie mogłem normalnie spać, zdarzały się noce gdzie mój sen trwał dwie, może trzy godziny. Tak było przez kilka dni, a potem jednej nocy potrafiłem spać przez osiemnaście godzin. I taki stan miałem przez kilka tygodni. Byłem nerwowy, pojawiła się u mnie depresja. To był dla mnie bardzo ciężki czas – wspomina.
Niewidzialnym wrogiem depresja!
Wybawieniem dla niego okazał się powrót na front, choć już w zupełnie innej roli. Został kierowcą i woził z Kijowa na wschód kraju różnego rodzaju pomoc. Dotyczyło to zaopatrzenia zarówno żołnierzy walczących na froncie, jak i zwykłych obywateli, którzy zamieszkiwali tamte tereny. – Może to się komuś wyda dziwne albo śmieszne, ale jak przyjeżdżałem z pomocą na wschód, to znikały moje problemy ze snem oraz depresja. Być może było to spowodowane tym, że całą swoją uwagę skupiałem aby pomóc tym ludziom i przez to moje problemy schodziły na dalszy plan – zastanawia się.
Mniej więcej pół roku później jego stan psychiczny wrócił do normy, ale wtedy cios przyszedł z zupełnie innej strony. W listopadzie 2017 roku podczas jednej akcji zginęli jego czterej najbliżsi towarzysze. Przez te pół roku gdy przestał walczyć na froncie zginęło już szesnaście osób z jego batalionu. Traktował ich jak swoich braci. Najgorzej zniósł śmierć czwórki przyjaciół w listopadzie 2017 roku, bo traktował ich jak swoją rodzinę. I to dosłownie. – To był dla mnie straszny czas. Ciężko było u mnie o jakąkolwiek radość czy uśmiech. Dopadła mnie wtedy depresja i to zaatakowała mnie tak ze zdwojoną siłą. Miałem myśli samobójcze. Kur.**, chciałem strzelić sobie w łeb! Byłem na skraju załamania nerwowego, ale pozbierałem się i doszedłem do wniosku, że samobójstwo to nie będzie najlepsze rozwiązanie dla żołnierza – stwierdził.
Na kłopoty… telewizja!
Ratunek przyszedł przypadkowo, bo pojawiła się szansa, aby po raz drugi wziął udział w reality show „Zważeni i szczęśliwi’. W skrócie polegał on na tym, że uczestnicy odchudzali się, przez pewnie czas mieszkając w zamkniętej willi, bez dostępu do telefonu, telewizji, radia czy internetu. Wszyscy uczestnicy mieli takie same ćwiczenia oraz dietę. W 2011 roku do tego programu dostał się Mykoła, który ważył wówczas 175 kilogramów. Worosznow wygrał ten program, bo w wielkim finale ważył tylko 90 kilogramów, a to oznaczało, że przez ten czas schudł prawie aż 85 kilogramów!
Kiedy w 2019 roku zgłosił się do kolejnej edycji programu „Zważeni i szczęśliwi” jego waga wynosiła 220 kilogramów, choć akurat nie to było dla niego największym problemem. Tym była depresja, która go codziennie niszczyła, a on sam nie mógł, nie potrafił i nie wiedział jak z nią sobie poradzić. – Tym razem byliśmy zamknięci przez trzy miesiące w ośrodku, bez dostępu do radia, telewizji, gazet, internetu czy telefonu. To pozwoliło mi się wyciszyć i maksymalnie zresetować głowę. Przez ten krótki czas moja waga spadła do 140 kilogramów, ale najważniejsze dla mnie było to, że wróciła mi chęć do życia, cieszyłem się z każdego kolejnego dnia. Do ścisłego finału tym razem się nie zakwalifikowałem, ale dla mnie liczyło się to, że wyszedłem z tego programu jako zupełnie inny człowiek. W dodatku lżejszy o kilka zbędnych kilogramów. Przy wadze 140 kilogramów byłem tłusty, ale nie krytycznie gruby – uśmiecha się.
Trzy wojny z COVID-em…
Worosznow nowym, lepszym wcieleniem nie nacieszył się długo. Kilka miesięcy później pojawił się w jego życiu kolejny przeciwnik z którym musiał stoczyć kilka bardzo ciężkich bitew. To był koronawirus. Dla osoby która przez ponad ćwierć wieku trenowała hokej na lodzie tego typu tematy związane z chorobami były czymś obcym. Tym bardziej, że ostatnie przeziębienie z jakim przyszło mu się zmierzyć miało miejsce w 1998 roku i trwało… niecałe dwa dni. Pierwszy COVID przeszedł jeszcze dobrze. – Miałem temperaturę 37,5 stopnia, ale źle się czułem. Ktoś powie, że to żadna gorączka, ale ja praktycznie nigdy nie chorowałem, a wtedy byłem mocno osłabiony. To nie była wina podwyższonej temperatury, ale właśnie koronawirusa, a ja nie potrafiłem nawet tego dziwnego uczucia sensownie opisać – mówi.
Trzy miesiące później COVID znowu zaatakował. – Temperatura utrzymywała się cały czas na poziomie czterdziestu stopni. Nie mogłem normalnie chodzić, nie miałem nawet czucia w nogach. Uderzałem w nogi z całych sił, ale nie odczuwałem żadnego bólu. Lekarze powiedzieli mi, że mam problem z plecami, bo COVID zaatakował mój system nerwowy. Ból był na tyle mocny, a wirus robił tak duże spustoszenie w jego organizmie, że nie obeszło się bez pobytu w szpitalu. „Bubu” – bo taki pseudonim otrzymał grając w Polsce - doszedł do siebie i wydawało się, że najgorsze ma już za sobą. To były miłe złego początki.
Kolejny, trzeci koronawirus ponownie zmusił Worosznowa do pobytu w szpitalu. Znowu nie mógł normalnie chodzić, a nogi coraz częściej odmawiały mu posłuszeństwa. Do tego pojawiły się dosyć poważne problemy z oddychaniem. – Badania wykazały, że mam w 35% uszkodzone płuca. Na szczęście mój organizm sportowca kolejny raz pomógł mi się wygrzebać z tych problemów. Zażywałem tabletki i dostawałem zastrzyki, które miały za zadanie poprawić mi oddychanie, bo z tym miałem duże problemy przez dwa miesiące. Znowu miał kłopoty ze zwykłym z chodzeniem i tym razem aby postawić go na nogi potrzebna była rehabilitacja, która trwała trzy miesiące.
„Bubu” w nowej roli…
Kiedy tylko Mykoła stanął na nogi - i to w dosłownym tego słowa znaczeniu - to niemal natychmiast podjął decyzję o tym, aby wrócić na linię frontu. Chęć obrony swojej ojczyzny była u niego tak duża, że nikt nie był w stanie odwlec go od tego pomysłu. Niestety długa walka z koronawirusem, a później żmudna rehabilitacja i walka o powrót do zdrowia zrobiły swoje. „Bubu” znowu przybrał na wadze i w jego przypadku obsługa ręcznego granatnika pancernego czy karabinu maszynowego dla snajperów była niemożliwa. - Powód jest może banalny, ale dla mnie na ten moment nie do przeszkodzenia. Otóż, gdybym został ranny, to moi koledzy mieliby problem, aby mnie przenieść w bezpieczne miejsce – tłumaczy Worosznow, który nadal walczy o niepodległość Ukrainy, ale już w zupełnie innej roli.
37-latek przeszedł odpowiednie szkolenie i został operatorem dronów. Aktualnie znalazł się na drugiej linii frontu i pomaga artylerii namierzać pozycje wroga. - Moja grupa wchodzi w skład 72. Brygady Sił Zbrojnych Ukrainy. Jesteśmy jakieś dwadzieścia kilometrów za linią frontu i stamtąd obserwujemy wszelkie ruchy przeciwnika. Żartujemy z kolegami, że nie walczymy teraz na froncie, tylko staliśmy się typowymi pracownikami biurowymi – mówi z uśmiechem Mykoła.
Kilka miesięcy temu wraz z polskimi kibicami zorganizował zbiórkę na zakup samochodu, który pomagałby żołnierzom w szybkim przemieszczaniu lub dostarczaniu różnych przesyłek. Ostatecznie nie udało się zrealizować tego celu, ale za zebrane pieniądze zakupiono noktowizor. – Teraz już nie jestem w piechocie, ale noktowizor przekazałem tym żołnierzom, którym jest on niezbędny do skutecznej walki z wrogiem. Przy tej okazji chciałbym wam wszystkim podziękować za okazane serce i wsparcie. Jestem z was bardzo dumny moi polscy przyjaciele i dziękuję wam za to wszystko co dla nas robicie. Ukłony dla was wszystkich i wielki szacunek! – podkreśla Mykoła Worosznow.
Aktualnie były bramkarz Podhala Nowy Targ i KH Sanok stacjonuje w miasteczku Kurachowe, które jest położone blisko Doniecka. Codziennie jeździ na tyły swoich wojsk, skąd wykonuje loty patrolowe dronami, aby szczegółowo znać pozycje wroga i jego wszelkie ruchy. Zasięgi takich dronów wynoszą około 10 kilometrów i choć to sprawdza się w większości sytuacji, to jednak Worosznow marzy o zakupie ogromnego specjalistycznego drona, który kosztuje ponad dwadzieścia tysięcy euro. – Zbieram pieniądze aby móc go zakupić. Jest on przede wszystkim lepiej wyposażony, potrafi robić bardzo dokładne zdjęcia z odległości nawet dziesięciu kilometrów, a przy tym o wiele trudniej jest go zniszczyć – wylicza.
Obronić niepodległość i demokrację!
Ostatnio pojawiła się informacja, że wzorem ligi piłkarskiej, także ta hokejowa miałaby niebawem wystartować w Ukrainie. Do rywalizacji miałoby przystąpić sześć drużyn, a mecze byłyby rozgrywane na lodowiskach w Kałuszu, Kijowie i Krzemieńczuku. – Dla mnie to trochę szalony pomysł bo po pierwsze u nas cały czas toczy się regularna wojna, a po drugie hokej na lodzie to zupełnie inna dyscyplina niż choćby piłka nożna. Uważam, że w obecnej sytuacji rozgrywanie meczów ligowych w naszym kraju nie jest dobrym pomysłem, a na pewno nie jest bezpieczne. Niemal codziennie spotykam obecnych lub byłych zawodników, którzy walczą o niepodległość Ukrainy. Widziałem się niedawno byłymi reprezentantami Ukrainy Oleksandrem Chmylem i Oleksijem Lazarenką, którzy normalnie walczą na froncie. Z kolei kilka dni temu spotkałem w pobliskiej miejscowości Bachmut byłego bramkarza naszej reprezentacji Wadima Sieliwiestrow, który przyjechał tutaj walczyć i pomogłem mu przygotować się do życia na froncie, bo wiem po sobie jakie to jest ważne. Mam do nich wszystkich ogromny szacunek, że los Ukrainy nie jest im obojętny – podkreśla.
Zapytany o marzenia odpowiada, że ma ciągle takie same jak w 2015 roku: - Chciałbym żeby ta wojna się wreszcie zakończyła. Byśmy mogli w swoim kraju żyć godnie i bezpiecznie. Kiedyś grając w hokeja broniłem dostępu do własnej bramki, a teraz bronię demokracji. I będę to robił najlepiej jak tylko potrafię – zapewnia.
Przejdź na Polsatsport.pl