Marian Kmita: Legenda Tomka Wójtowicza
W sobotę w lubelskiej Archikatedrze pw. św. Jana Chrzciciela i św. Jana Ewangelisty pożegnaliśmy na zawsze Tomka Wójtowicza. Uroczystość była na miarę jego życiowej historii. Godna wielkości genialnego sportowca i zwyczajnego, dobrego człowieka, bo takim, od początku do końca swojego ziemskiego żywota, był nasz Tomek. Był - naprawdę - bardzo dobrym człowiekiem.
Nic też dziwnego, że w przepełnionej po brzegi przyjaciółmi i znajomymi Tomka świątyni, unosił się duch żalu i niedowierzania, że ten uśmiechający się z fotografii przystojniak już nigdy z nami nie pożartuje, już nigdy nie ściśnie mocno swoją wielką, ciepłą dłonią, już nigdy nie powie swojego ulubionego – „Tak, to nic, nie przejmuj się. Będzie dobrze.”
ZOBACZ TAKŻE: Marek Magiera: Tomasz Wójtowicz - największy z największych
Nic też dziwnego, że pośród licznych przemawiających nad jego trumną oficjeli (pogrzeb miał charakter państwowy) wielu łamał się głos na wspomnienie wspólnych chwil i przeżyć związanych z jego osobą i legendarną drużyną Huberta Wagnera, choć nie tylko. Wspominano wiele chwil różnych. I tych radosnych, i tych smutnych. Bo też i takich w życiu Tomka nie brakowało. Kto miał w rękach biografię Tomka, napisaną cztery lata temu przez Wiesława Pawłata, pod znamiennym tytułem „Szczęście wisi na siatce”, ten wie, że w jego życiu nie zawsze było wesoło. Nie tylko stracił bardzo wcześnie swoją mamę, ale ludzie, których spotykał na swojej drodze, często nadużywali jego dobroci i wiary w człowieka jako istoty z definicji dobrej. Wiele razy płacił za to wysoka cenę. Z powodu tej naiwnej wiary tracił pieniądze, wspólników, fałszywych przyjaciół. I po zakończeniu sportowej kariery, jak wielu wybitnych sportowców, szukał swojego miejsca w życiu, próbując wielu rzeczy. Próbował, ale wciąż nie był ze swoich wyborów zadowolony, aż trafił do nas, do Polsatu.
Pamiętam jak dziś, w końcu lipca 2005 roku w Rzeszowie odbywał się turniej kwalifikacyjny do, jak się później okazało, jakże radosnych dla nas MŚ 2006 roku. Artur Popko powiedział mi, że na meczach będzie Tomek Wójtowicz, który nie tylko nie jest zadowolony z biznesu, jaki prowadzi (restauracja w Lublinie), ale i jest w bardzo trudnej sytuacji emocjonalnej, bo jego ówczesna żona choruje na raka i lekarze nie dają jej szans. „I może to jest dobry moment, żeby związać Tomka z Polsatem. Macie dużo siatkówki, może przyda się takie znane nazwisko” – zakończył Artur. Nie od razu się zgodziłem, bo Tomka w tamtych czasach zwyczajnie nie znałem. Otarłem się o niego tu i tam kilka razy, ale nie była to żadna znajomość. Za mało, aby planować wzmocnienie nim naszego zespołu siatkarskiego, w którym wtedy prym wiedli od dawna Tomek Swędrowski, Wojtek Drzyzga, Krzysiek Wanio i Jurek Mielewski.
Kiedy przyjechałem do Rzeszowa, poszliśmy jednak na obiad z Tomkiem, jego żoną i Arturem. Pogadaliśmy nieco. Zorientowałem się szybko, że Tomek to człowiek lapidarny, ale z ujmującym poczuciem humoru i zupełnie innym spojrzeniem na siatkówkę niż nasze gwiazdy. Pomyślałem, że taki ktoś może nam się przydać w naszej superprofesjonalnej siatkarskiej drużynie. Zaproponowałem mu pracę w Polsacie, ale on nie od razu się zgodził. „Daj mi dobę do namysłu” – powiedział. Pewnie czegoś się jeszcze obawiał. Mikrofon i kamera to dla wielu wciągający narkotyk, ale dla innych okrutne narzędzie masochistycznych tortur. Tomek jednak zaryzykował i przyjął moją ofertę, jak się okazało z perspektywy siedemnastu lat wspólnej pracy - z korzyścią i dla siebie, i dla Polsatu. Oczywiście ostatnie dwa lata to była już inna relacja. Widzieliśmy się rzadziej, bo choroba dokuczała Tomkowi coraz mocniej. On jednak wierzył w wygraną i naszym chłopakom z redakcji, którzy odwiedzali i trzymali z nim kontakt niemal do ostatniej chwili, powtarzał z uśmiechem tak – „Zobaczycie, wygram piątego seta, wygram ten najważniejszy mecz w moim życiu 3:2”.
Nie wygrał, bo też niewielu innym to się udało, ale zostawił po sobie wspomnienie kogoś wyjątkowego. Autentycznej Legendy polskiego sportu i wzoru człowieka, którego naśladowały na świecie tysiące młodych chłopców. Piszę - na świecie - bo też jego sława daleko wykraczała poza granice Polski. Już po śmierci Tomka rozmawiałem o nim z jednym z prominentnych działaczy kiedyś światowej federacji siatkarskiej FIVB, a teraz agencji Volleyball World – Guido Bettim. Guido powiedział: „ Kiedy miałem kilkanaście lat, mieszkałem w Sassuolo. W 1983 r. miejscowy klub sprowadził do swojej drużyny Tomka Wójtowicza. Chodziliśmy z kolegami na wszystkie mecze z jego udziałem, bo to była wtedy megagwiazda światowej siatkówki. I przede wszystkim dzięki niemu większość z nas zdecydowała, że siatkówka to będzie całe nasze przyszłe życie”.
I cóż jeszcze można dodać? Może tylko tyle, co za, z trudem powstrzymującym w sobotę łzy, kapitanem Wagnerowskiej ekipy - Edwardem Skorkiem – „Odpoczywaj Tomku i do zobaczenia w tym lepszym świecie".
Pożegnanie Tomasza Wójtowicza w Lublinie