MŚ 2022. Marcin Feddek: Futbol na nie
Remis w pierwszym meczu z Meksykiem trzeba docenić. Tak samo jak czyste konto Wojciecha Szczęsnego. Ale co poza tym?
Zaskakująca porażka Argentyny, a raczej wieki triumf Arabii Saudyjskiej, sprawiła, że w naszej grupie wszystko stanęło na głowie. Bo chyba nikt o zdrowych zmysłach nie zakładał takiego scenariusza i porażki "Albiceleste". Ale właśnie taki jest mundial. To turniej, na którym spełniają się marzenia. Marzenia tych teoretycznie słabszych, którzy najpierw marzą, żeby awansować do finałów mistrzostw Świata, a potem jadą tam, żeby zagrać jak najlepiej, porwać swoich kibiców, dać im radość, zagrać z sercem.
Zobacz także: Fatalnie! Kontuzja kluczowego Polaka może wszystko wywrócić do góry nogami
Saudyjczycy nie mówili przed meczem z Leo Messim i spółką, że dopisują sobie zero punktów. Wyszli trochę wystraszeni, może ze zbyt wielkim respektem. Kiedy jednak zorientowali się, że ten diabeł nie jest taki straszny, jak go malują, wzięli sprawy we własne nogi. Odważnie ruszyli po swoje marzenia. I pięknie się to oglądało. Drugi decydujący o losach meczu gol strzelony przez Salema Al-Dawsariego był godny samego Messiego. Bo to raczej Leo miał być tym, który najpierw na metrze kwadratowym przedrybluje trzech rywali, a potem cudownie uderzy w samo okienko. Zamiast tego kapitan „Aniołów o brudnych twarzach” (tak Jonathan Wilson zatytułował swoją biografie o argentyńskich piłkarzach) schodził po gwizdku z kwaśna miną.
Miałem nadzieję, że ta sensacyjna, ale zasłużona wygrana Arabii, natknie naszych piłkarzy. Że ten przekaz płynący od kilku dni, że zagramy brzydko, bez stylu, ale skutecznie, że to wszystko było tylko zasłona dymną, żeby oszukać Meksykanów. Kiedy zobaczyłem wyjściowy skład byłem niemal pewien, że te wszystkie wypowiedzi były blefem. Że Czesław Michniewicz, Grzegorz Krychowiak, Wojciech Szczęsny nas normalnie nabrali. Bo na papierze wyglądało, że będziemy chcieli grać w piłkę. Czwórka w obronie z szybkim Mattym Cashem i Bartoszem Bereszyńskim, tylko jeden defensywny pomocnik i piątka ofensywna. Ze znajdującymi się w życiowej formie Sebastianem Szymańskim i Piotrem Zielińskim w środku. Z młodymi gniewnymi Nicolą Zalewskim i Jakubem Kamińskim na bokach. No i z "Lewym" na szpicy.
Niestety, szybko okazało się że selekcjoner i piłkarze jednak nie kłamali. Nie chcieliśmy grać w piłkę, a może raczej nie umieliśmy. Nie było widać żadnej koncepcji, żadnego pomysłu. A właściwie był jeden tzw. laga, czyli dalekie wybicie bramkarza do "Lewego". Według Opta Analyst, nasz kapitan otrzymał wczoraj zaledwie 32 podania, z czego 44% stanowiły długie zagrania od Szczęsnego. 14 razy nasz bramkarz kopnął piłkę wprost do Lewandowskiego z pominięciem środka pola. W całym meczu Szczęsny wykonał 37 zagrań, z czego tylko sześć to były krótkie podania na własnej połowie. Reszta piłek leciała wysoko i daleko. A Meksykanie z reguły zbierali te tzw. drugie piłki, a nam pozostało za nimi biegać. Na szczęście oni też nie mieli koncepcji jak posiadanie piłki i liczne podania zamienić na gola. Dlatego to był najbrzydszy mecz mundialu. Bo pozostałe dwa mecze, w których dotychczas padł bezbramkowy remis, czyli Dania -Tunezja i Chorwacja - Maroko były jak niebo a ziemia w porównaniu z naszym spotkaniem.
Brakiem stylu, koncepcji w naszej grze byłem/jestem zawiedziony najbardziej. Bo znam Czesława Michniewicza i cenię jego warsztat. Wiem, że potrafi doskonale przygotować plan na danego rywala. Tak jak było to w przypadku barażowego meczu ze Szwedami. Wtedy ta wymyślona, opracowana strategia dała nam upragnione zwycięstwo i awans na katarski mundial. Piłkarze doskonale odegrali swoje role. Zagrali tak jak Michniewicz zaplanował. Wiem, co piszę, bo dzień przed meczem selekcjoner zapoznał mnie z tą koncepcją.
Dlatego trudno mi pojąć to, co zobaczyłem. Prawdziwy futbol na nie. Momentami nasza gra wyglądała jak podczas ostatniego sparingu z Chile. I mimo że z Meksykiem graliśmy najsilniejszym składem, obraz gry się nie uległ zmianie. Jedynie wynik, bo tym razem nie zdobyliśmy zwycięskiej bramki. A właściwie nie zdobył jej Lewandowski, który sam sobie karnego wywalczył i sam go zmarnował. Ale może nie powinien go uderzać. Oczywiście Polak mądry po szkodzie. Sposób, w jaki Lewy wykonał tę jedenastkę był rozczarowujący jak ostatnie tygodnie Lewego w Barcelonie (porażki w Lidze Mistrzów, w El Clasico z Realem).
Wreszcie przestrzelony karny z Almerią i czerwona kartka po niesportowym zachowaniu w meczu z Osasuną, czego efektem jest trzymeczowe zawieszenie. To wszystko musiało się odbić na psychice naszego kapitana. A skoro kluczem w takich momentach jest psychika, to może sam mógł oddać piłkę komuś innemu. Komuś z mniejszym bagażem. Ale podszedł. Bo chciał w końcu strzelić pierwszą swoją bramkę na mundialu. I nikomu na boisku nie przyszło do głowy, żeby Robertowi to wyperswadować. Tak jak w 1978 roku na mundialu w Argentynie, kiedy w meczu z gospodarzami turnieju Kazimierza Deynę wyręczyć chciał Zbigniew Boniek. Kapitan nie posłuchał młodszego kolegi i zmarnował rzut karny. Uderzył tak słabo i czytelnie jak we wtorek Lewandowski.
To była najgorzej wykonana jedenastka, jaką widziałem w karierze "Lewego". Bez charakterystycznego podskoku. Bez kontroli bramkarza. Bez wzroku wbitego w Ochoę w momencie kopnięcia piłki. Tej celebracji wczoraj nie było. A przecież w barażu ze Szwedami przy stanie zero do zera też podszedł do rzutu karnego. I uderzył pewnie, w swoim stylu, dając nam cenne prowadzenie. W pomeczowym wywiadzie przyznał jednak, że czuł ogromną presję i odpowiedzialność. Wiedział, że nie może zawieść, że ten gol może dać nam wygraną i wyjazd na mundial. We wtorek ciężar gatunkowy był podobny albo nawet wyższy. I okazało, że "Lewy" jest tylko zwykłym śmiertelnikiem. Nie jest bezbłędną, zimną maszyną. Jest piłkarzem, który ma chwile słabości.
Robert przeprosił, ale nie musiał. Nikt nie powinien mieć do niego pretensji. Wie, że zawiódł, ale przecież na mundialach zawodzili też inni wielcy gracze jak Diego Maradona, Michel Platini czy Roberto Baggio. Tak to już jest. Dlatego liczę, że się szybko odbuduje, a nasza reprezentacja pokaże inną twarz. Jeżeli nic się nie zmieni, to Arabia Saudyjska niesiona entuzjazmem po wygranej z Argentyną zje nas na drugie danie. Z kolei Argentyna miała być liderem z sześcioma punktami i mecz z nami potraktować na luzie, może w drugim garniturze. Ale już wiemy, że tak nie będzie, że "Albiceleste" wyjdą na nas z nożem na gardle. Nie chcę być złym prorokiem, ale ten ciężko wymęczony punkt może okazać się naszym honorowym na tym turnieju. Oby nie!