Marian Kmita: Mamo, bo mnie udusisz!
Tak skomentował obrazek z polskimi kibicami ściskającymi się po bramce Roberta Lewandowskiego – komentator telewizyjny Jacek Laskowski. Polska mama mocno przytulała swojego kilkuletniego syna na trybunach stadionu Education City, ale na pewno takich par było wczoraj w tym momencie na całym świecie całe mnóstwo. Wszyscy wpadliśmy w szał, bo ogólny, i jak się okazało całkiem uzasadniony, strach przed meczem z Arabami, był wielki.
Wcześniej radosne „duszenie” przeżył i sam Lewandowski, przykryty stosem z ciał wszystkich bez wyjątku swoich kolegów z drużyny, łącznie z rezerwowymi i Wojciechem Szczęsnym, który wcześniej brawurowo obronił karnego. Ten drugi nawet musiał odganiać się od szczęśliwych kolegów i w krótkich, żołnierskich słowach przypominać im, że mecz się jeszcze nie skończył. Ale cóż – euforia udzielała się wszystkim. I naszym graczom na boisku, i wszystkich polskim kibicom na trybunach i przed telewizorami. A „polski” kibic w tym przypadku to już nie był tylko Polak z krwi i kości, ale pewnie i kibic Barcelony w Katalonii, Napoli czy Juventusu we Włoszech. Oni też kibicowali „swoim”, w tym drugim przypadku, tym bardziej że nie mają swojej drużyny na katarskim Mundialu. Ba, mój przyjaciel Sławek, od lat zamieszkujący okolice Munster, twierdził po meczu, że niemieckie komentarze też były bardzo przychylne Polakom. Doniósł uprzejmie, że miłość do Pana Roberta po wyjeździe z Monachium, wcale Niemcom nie przeszła, i że „Scezny” to klasa światowa, a karny był bardzo mocno naciągnięty.
ZOBACZ TAKŻE: MŚ 2022: Klasyfikacja strzelców mundialu w Katarze
Tak więc, po sobotnim zwycięstwie radość sympatyków naszej drużyny opanowała cały świat, co nie powinno nam zaciemnić ogólnego obrazu, że do piłkarskiego ideału to jeszcze naszym graczom sporo brakuje. Piękna bramka Piotra Zielińskiego, bramka, słupek i stuprocentowa sytuacja Pana Roberta i poprzeczka Arkadiusza Milika to jedno, ale to, co wyprawiało się w naszym polu karnym pomiędzy 50. a 63. minutą drugiej połowy, to drugie. I to drugie jest groźniejsze, bo mam wrażenie, że w tamtym momencie to sam Pan Bóg bronił polskiej bramki razem z Wojciechem Szczęsnym i Kamilem Glikiem. Mieliśmy furę szczęścia i wie o tym na pewno Czesław Michniewicz przed meczem z Argentyną, że kiedyś ten boski kredyt może się raptownie skończyć i wtedy biada nam.
Oczywiście, nasz Czesio, jak to go pieszczotliwie wszyscy teraz nazywają, dobrze kombinuje i powoli zbliża się do optymalnego składu wyjściowej jedenastki. Czy na Argentynę wystarczy trenerskiego pomysłu, sił i umiejętności naszych zawodników? Ano zobaczymy. Na pewno naszej drużynie nie zabraknie wiary w zwycięstwo, bo takie mecze jak ten sobotni, cementują każdy zespół jak skałę. Jednak w historii polskich startów na mundialach, w starciu z silnym przeciwnikiem, który musiał koniecznie wygrać ostatni, grupowy mecz bywało różnie. W 1974 roku, w takim właśnie meczu pokonaliśmy w pięknym stylu wicemistrzów świata Włochów, ale już w podobnym starciu, w 1986 dostaliśmy srogie lanie od Anglii Gary'ego Linekera.
Przypominają o tym i o tysiącu innych statystycznych, i historycznych przykładów telewizyjni komentatorzy, skwapliwie szukając w tym jakichkolwiek analogii do współczesności. A życie, jak to życie, także to futbolowe, toczy się dalej swoim i tylko swoim torem.
Ale, nie ma co biadolić, ani czegokolwiek się bać. Leo Messi, wbrew pozorom, to też zwyczajny człowiek i jak twierdzą moi koledzy z różnych stron świata, dobrze, że w końcu, po tylu dekadach, mamy taki problem, że wystarczy nam remis w meczu z Argentyną, żeby zagrać w 1/8 finału mundialu. Sama prawda. Zatem cieszmy się z tego, co mamy i szykujmy się na środę na wielkie, radosne… duszenie.