Bożydar Iwanow: Brzydkie kaczątko płynie dalej. Polska znów podzielona na dwa obozy
W historii polskiej piłki od lat funkcjonuje już termin "zwycięski remis", bo takowych było co najmniej kilka, zaczynając od legendarnego meczu na Wembley w 1973 roku. Jeżeli ktoś obejrzy tamten mecz na spokojnie, przekona się, że była to totalna "obrona Częstochowy" z olbrzymią dozą naszego szczęścia.
Ale wcześnie z tą samą Anglią Polacy wygrali w Chorzowie 2:0. Rywale musieli wygrać rewanż by pojechać na mistrzostwa świata. Nie tylko jako złoci medaliści sprzed siedmiu lat, ale po prostu globalna potęga, która mierzyła się z kopciuszkiem z "Ostblocku", który po wojnie nigdy na dużym turnieju nie wystąpił. Gdyby Argentynie, w środę, nie wystarczało samo zwycięstwo, bylibyśmy w dużo większych tarapatach. Prawdopodobnie w Katarze by już nas nie było. 2:0 dawało jej satysfakcję. Na nasze szczęście. Jakby musieli wygrać wyżej zrobiliby to. Wówczas do niedzielnej 1/8 z Francją szykowałaby się ktoś inny.
ZOBACZ TAKŻE: "Mamy awans, ale nie ma się z czego cieszyć"
Jakie to wszystko dziwne i przewrotne, że z jednej strony cieszymy się, że uzyskaliśmy pierwsze mundialowe wyjście z grupy od 36 lat jednocześnie zapominając, że i wtedy, w Meksyku, w 1986 roku, zrobiliśmy to po przegranym spotkaniu. 0:3 z Anglią po hat-tricku naszego ówczesnego kata Gary’ego Linekera. Do dziś pamiętam rysunek w tygodniku "Piłka Nożna", przedstawiający wynoszącego nas na plecach Marokańczyka, opatrzony tytułem "Dziękujemy Ci Maroko", bo gdyby nie ich zwycięstwo 3:1 nad Portugalią, odpadlibyśmy z turnieju. Teraz też zostaliśmy w nim także przy pomocy drużyny posługującej się językiem arabskim. Historia lubi się powtarzać? Znów najlepszy mecz zagramy w 1/8 finału jak wtedy z Brazylią? Mimo, że wtedy przegraliśmy aż 0:4? Ale mając strzały w obramowanie bramki "Canarinhos", efektowne przewrotki (nasze!) i niesłusznie podyktowanego przeciw nam karnego. Tamto spotkanie pokazało jednak światu, że potrafimy grać w piłkę. Czy teraz też to udowodnimy? Czy stosować będziemy ten sam wariant antyfutbolu co w środę? Chyba wszyscy jesteśmy pewni, że polscy piłkarze są w stanie zaoferować coś innego. Spotkanie barażowe ze Szwecją w Chorzowie, szczególnie jego druga połowa, udowodniła, że naszym pomysłem na osiągnięcie celu nie jest tylko to, co oglądaliśmy z Argentyną i Meksykiem.
Kraj znów się podzielił na dwa obozy. Pierwszy narzeka, że w takim stylu to wstyd pokazywać się w fazie pucharowej. Drugi wyraża szczęście, twierdząc, że w piłce najważniejszy jest wynik i nieistotne w jakim stylu się go osiągnie. Przeciwnicy Czesława Michniewicza doszukują się spiskowej teorii, że nastawił tak swoją drużynę, żeby zapewnić sobie przedłużenie umowy na eliminacje do EURO 2024, których przegrać teoretycznie nie sposób. Zwolennicy bronią się tezą, że wydobył z polskiego zespołu, to co w czym czujemy się najlepiej. I najistotniejsze, że zrealizował plan, może dość pokraczny i brzydki, ale ostatecznie dający konkretny efekt. Po Meksyku kręcono nosem, że tak nie da się grać, po Arabii Saudyjskiej, gdzie byliśmy słabsi piłkarsko, ale wygraliśmy 2:0, indywidualne noty drastycznie i przesadnie poszybowały od siedmiu w górę w skali dziesięciopunktowej. Dziś nastrój, mimo awansu, jaki jest, wszyscy wiemy. Jak pogoda za oknem. W niedzielę znów wszystko może się jednak zmienić. Polska nie musi być przecież jedynie "brzydkim kaczątkiem" turnieju. Parę pięknych łabędzi przecież w tym stadzie znajdziemy. Zrobiliśmy już w Katarze wszystko czego od nas się wymagało. Wynikowo. Nie mamy nic do stracenia. Poza twarzą. Skrzydła naszych orłów zostaną wreszcie rozwiązane? Nie byłbym wcale taki pewien.