Marian Kmita: Niedziela Barabasza
Janusz Kondratiuk nakręcił w 1972 roku, pewnie na fali ówczesnej piłkarskiej koniunktury, zabawną i pouczającą nowelę pt. „Niedziela Barabasza”. Z pozoru nic to nie ma wspólnego z niepewnym losem Czesława Michniewicza, ale jak się dobrze zastanowić to...
Ów krótkometrażowy obraz Kondratiuka, w ledwie 22 minuty opisuje los bramkarza prowincjonalnej drużyny (kreacja Zdzisława Kuźniara), który poświęcił jej całe życie kosztem wszystkiego. Żony, dziecka, całej rodziny. Wydawało mu się, że to jest sposób na życie. Kibice śpiewali o nim piosenki. Był ich bohaterem. Czuł się potrzebny, ba - wręcz niezastąpiony. I nagle bum! Na jeden z niedzielnych meczów przybywa jego małżonka i zza bramki rozlicza męża za wszystkie historyczne zaniedbania uczynione względem rodziny a jej szczególnie (brawurowa rola młodej Anny Seniuk). W konsekwencji tego najścia nasz bohater wpuszcza dwa gole i jest zmieniony przez rezerwowego, co jest dla niego osobista porażką. Katastrofą. Sens życia ulatuje.
W przypadku Czesława Michniewicza jest trochę inaczej. Zapewne w te trudne dla niego dni ma pełne wsparcie swojej rodziny, ale z tym sensem życia, to już pewne analogie do losu naszego filmowego „Barabasza” można wyłuskać. Wszak bycie selekcjonerem piłkarskiej reprezentacji Polski to było dla niego zwieńczenie marzeń i tego wszystkiego, co do tej pory robił, w tym trudnym zawodzie. Potwierdzają to ludzie, którzy studiowali z nim na gdańskiej AWF. Mówią krótko - on zawsze chciał być trenerem, to go rajcowało najbardziej, do tego dążył. Te wszystkie wewnętrzne układanki, panowanie nad grupą, przekonywanie do wspólnych celów – tego chciał. Za wszelka cenę.
ZOBACZ TAKŻE: Zbigniew Boniek: Polityka dzieli ludzi, a najbardziej cierpią na tym piłkarze
No i teraz, kiedy marzenia się ziściły przychodzą chwile trwogi i niepewności. Jego los spoczął w rękach prezesa PZPN Cezarego Kuleszy i chyba nikt nie wie, co teraz Czesława Michniewicza czeka. On sam zaś musi zadawać sobie pytanie, gdzie popełnił kluczowy błąd, który stawia olbrzymi znak zapytania, co do jego dalszych zawodowych losów. Przecież wykonał wszystkie postawione przed nim zadania. Awansował na Mundial, wyszedł z grupy i – co ochoczo podkreślają jego zwolennicy – przegrał tylko z półfinalistami, Argentyną i Francją – głównymi faworytami do tytułu mistrzów świata.
A styl? Któż będzie pamiętał o stylu za parę miesięcy. Kronikarze zestawią te mecze w tabeli wszechczasów i po latach uznamy, że Mundial w Katarze był dla nas całkiem udany. A że jego drużyna nie gra z taką determinacją i skutecznością jak Chorwacja czy Maroko? No, na to, to trzeba czasu, a nie ledwie dziesięciu miesięcy pracy z zespołem. A konflikt z Robertem Lewandowskim i Piotrem Zielińskim? Jaki konflikt – przecież wszystko jest w jak najlepszym porządku. To dziennikarze rozdmuchują wypowiedzi naszych gwiazd szukając dziury w całym.
Dlatego tych ostatnich nasz reprezentacyjny coach już nie wszystkich lubi tak samo, jak wcześniej. Bo wcześniej, jak ich potrzebował, jak budował swój wizerunek trenera nowoczesnego, z horyzontem światowca, poczuciem humoru i wyczuciem potrzeb i możliwości futbolowej chwili, to wszyscy oni nadawali się na kumpli. Teraz, jak boczków trenerowi przypiekli, dopytując o to i o tamto z czysto zawodowych powodów, to już połowa z nich jest be, więc - obrażony - blokuje z nimi kontakt.
Nie takie jednak rzeczy dźwigali w przeszłości nasi selekcjonerzy. O co zatem chodzi i dlaczego Czesław Michniewicz może nie być selekcjonerem naszej kadry i stracić sens swojego zawodowego życia? Ano dlatego, że zamroczony pozornym powodzeniem, oderwał się od ziemi i uznał, że teraz może być sam sobie okrętem, sterem i żeglarzem. A przede wszystkim dlatego, że naruszył podstawowy fundament wszelkich ludzkich relacji – lojalność.
ZOBACZ TAKŻE: Michniewicz podzieli los Brzęczka? Obaj mogliby podać sobie ręce
Wobec kogo? Paradoksalnie wobec tego, który dał mu życiową szansę i uczynił go jedną z najważniejszych figur na naszej piłkarskiej scenie. Wobec osoby, dzięki której jego nazwisko znajdzie się już na zawsze we wszystkich kolejnych opracowaniach, kronikach i encyklopediach związanych z futbolem. Osoby, która nigdy go nie zawiodła, a wręcz odwrotnie, wobec informacyjnego qui pro quo związanego z niedoszłą rządową premią dla mundialowej ekipy, nie zwala na Michniewicza winy za zamieszanie dotyczące spotkania z premierem tylko tajemniczo milczy.
Ktoś mógłby powiedzieć, że to milczenie prezesa Kuleszy to dowód na to, że sytuacja jest patowa, a medialne poczynania Michniewicza stawiają szefa PZPN pod ścianą. No bo jak teraz, bez konsekwencji brania jednoosobowej odpowiedzialności za wynik zbliżających się galopem eliminacji do Euro 2024, dokonać zmiany na stanowisku selekcjonera. To bardzo trudne, ale chyba konieczne, bo kto raz zawiódł w tak delikatnej materii jak lojalność, może zrobić to i drugi i trzeci.
Dlatego obstawiam, że wkrótce Cezary Kulesza, jak biblijny Poncjusz Piłat, wsłucha się w wolę ludu (we wszystkich sondażach 80% respondentów domaga się odejścia Michniewicza) i uwolni naszego Barabasza od wszystkich konsekwencji katarskiego Mundialu. Czy uda mu się jednak znaleźć nowego zbawiciela polskiej piłki? Kto to wie? Czasem takie nieoczekiwane kłopoty przynoszą na koniec zaskakujące dobre rezultaty, choć ryzyko jest spore.
Przejdź na Polsatsport.pl