Cezary Kowalski: Aniołowie o brudnych twarzach, czyli dlaczego Argentyna powinna płakać dziś ze wzruszenia
- Mundial się kończy. Pozostał tylko finał. Przeszliście wspaniałą drogę. Jak porównasz moment przed pierwszy spotkaniem i ten obecny, tuż przed najważniejszym meczem na świecie? Co powiesz chłopakom? - reporterka argentyńskiej telewizji TyC Sport zapytała trenera „Albicelestes” Lionela Scaloniego.
- Jestem tym samym trenerem, zwykłym Argentyńczykiem. Powiem im to, co chciałby im przekazać każdy nasz rodak. Że jestem z nich dumny. Bez względu na to, jak to się skończy - odparł najmłodszy trener na mundialu.
Scaloni cedził słowa, próbując powstrzymać wzruszenie, ale nie dał rady ukryć łez.
Emocje, które mu towarzyszą, kiedy mówi o swoich zawodnikach, przekraczają granice. Niemożliwe, aby widząc, jak trener bardzo to przeżywa, przejść obok takiego obrazka obojętnie. Bo w skomercjalizowanym i często bezdusznym już świecie futbolu, wejście do finału mundialu jest czymś autentycznie wyjątkowym. Właściwie doznaniem metafizycznym. Zwłaszcza dla Latynosów, potrafiących unosić się emocjonalnie nieporównywalnie wyżej, niż inni.
Scaloni ma w niedzielę szansę stanąć na wysokości swoich wielkich poprzedników Césara Menottiego, który wygrał mundial w 1978 roku i Carlosa Bilardo (1986). - Proszę nie stawiać mnie na ich pułapie, bo to nie wypada. Nie chcę i nie mam prawa z żadnym z nich się porównywać - mówi skromnie selekcjoner, choć porównania są nieodłącznym elementem sportu, a Scaloni ma realnie szansę stanąć z argentyńskimi legendami w szeregu już za kilka godzin.
O szaleństwie, które ogarnęło umęczony kryzysem gospodarczym, biedą i przestępczością piękny kraj, nie ma co mówić, bo wszyscy widzimy obrazy i filmy w telewizji oraz w mediach społecznościowych, które zalewają świat. Wygląda na to, że Argentyńczycy naprawdę posłuchali jednego z polityków, który przed mistrzostwami w Katarze apelował o zaniechanie waśni, sporów i dyskusji, kto jest temu winien, bo trzeba się teraz skupić na celu, który jest ponad podziałami. Czyli odzyskaniu mistrzostwa świata.
Kiedy zapytałem znajomego Argentyńczyka, który mieszka w Polsce, czy nie jest lekką przesadą gromadzenie się tłumów, przed domem babci Leo Messiego w Rosario, śpiewanie na jej cześć i wiwatowanie do późnej nocy, odparł z politowaniem: - My odczuwamy futbol zupełnie inaczej, niż Europejczycy. Dla was to mecz, dla nas życie. Gdybym miał do wyboru mistrzostwo świata w zamian za chodzenie przez cały miesiąc głodnym bez wahania wybrałbym tę opcję. Jak każdy mój rodak - powiedział.
Nikogo też nie zdziwiło, że dzień po tym, jak Leo Messi w strefie wywiadów zaatakował Wouta Weghorsta słowami: „Que mira bobo?!" (co się gapisz głupku) jego rodacy uwielbiający tatuaże zdobili sobie tą „złotą myślą” swoje ciała.
Tu właściwie każdy ruch, gest czy słowo ma w sobie taki ładunek emocjonalny, że mógłby on wysadzić w powietrze pół świata. Szaleństwo (po hiszpańsku: locura) to mało powiedziane. Kto się temu dziwi i uważa, że nagle coś ich ugryzło, nie zna Argentyny.
Ona zawsze taka była. Emocjonalna, dumna, pamiętliwa, zawadiacka, balansująca na granicy tego, co jeszcze dopuszczalne, a już nieakceptowalne dla reszty świata. Przecież słynna „Ręka boga” w wykonaniu Diego Maradony nie była niczym innym jak w istocie oszustwem. A jednak opiewana jest w Argentynie jako symbol sprytu, odwagi, takiego pozytywnego wykiwania znienawidzonego przeciwnika. W istocie rewanżu za wcześniejsze grzechy na sportowym czy innym polu.
- Czy dziś zrobiłbyś coś inaczej w tym słynnym meczu z Anglią? - padło pytanie z tezą od dziennikarza „L'Equipe” do Maradony tuż przed jego śmiercią w dniu 60 urodzin.
- Tak, dziś strzeliłbym im gola prawą, a nie lewą ręką - odparł Diego.
To była kwintesencja tego, o czym wyżej wspominałem. Pochwała cwaniactwa z domieszką poczucia humoru.
Przejdź na Polsatsport.pl