Polacy upokorzyli rosyjski gwiazdozbiór. Od pamiętnego meczu minęło już 15 lat
19 grudnia 2007 roku siatkarze Wkręt-Met Domex AZS-u Częstochowa rywalizowali w Pucharze CEV z rosyjskim klubem Iskrą Odińcowo. W barwach drużyny zza wschodniej granicy aż roiło się od wielkich gwiazd światowego formatu. To jednak ekipa spod Jasnej Góry świętowała sukces w postaci awansu do kolejnej rundy.
Śmiało można powiedzieć, że był to jeden z najbardziej spektakularnych meczów w polskiej męskiej siatkówce klubowej w XXI wieku. W tamtym spotkaniu było dosłownie wszystko - dramaturgia, zwroty akcji, niespodziewani bohaterowie, kapitalna atmosfera na trybunach i co najważniejsze - happy end.
Poziom sportowy tamtej rywalizacji był wręcz kosmiczny. Każdy z zawodników AZS-u wspiął się na wyżyny swoich możliwości, a przecież w kadrze Akademików znajdowali się wówczas tacy gracze jak Krzysztof Gierczyński, Marcin Wika, Paweł Woicki, Piotr Gacek, Piotr Nowakowski, Robert Szczerbaniuk czy Brook Billings. Ich zadaniem było zmierzyć się z gwiazdami, takimi jak Giba, Aleksiej Kuleszow, Aleksiej Werbow, Paweł Abramow czy Johen Schoeps. Trenerem był Serb Zoran Gaijć, który rok wcześniej musiał przełknąć porażkę dowodzonej przez niego reprezentacji Rosji przeciwko Polsce na mundialu w Japonii.
Warto zaznaczyć, że mecz 1/8 finału Pucharu CEV w Częstochowie pomiędzy AZS-em a Iskrą był starciem rewanżowym. W Rosji biało-zieloni przegrali gładko 0:3, nie nawiązując zbyt dużej walki z gigantem. A to mogło, i to bardzo, uśpić nastroje w obozie Iskry przed konfrontacją w Polsce.
- Szczerze mówiąc nie pamiętam, co działo się w szatni przed meczem, ale nie kojarzę, aby towarzyszyła nam jakakolwiek presja. Wręcz przeciwnie, czuliśmy, że nie mamy w rewanżu nic do stracenia. Poza tym granie przed częstochowską publicznością zawsze było ekscytujące. Dodatkowo zainteresowanie tym meczem było olbrzymie. Rosjanie skopali nam tyłki u siebie. Ja wtedy zostałem w Częstochowie, bo miałem lekki uraz lewej nogi. To prawdopodobnie przyczyniło się do tego, że Iskra w rewanżu miała problem, aby mnie rozpracować - przyznał Billings.
Zjawienie się naszpikowanej gwiazdami Iskry w Polsce było wielkim wydarzeniem dla polskiej męskiej siatkówki klubowej w tamtym okresie. Zwłaszcza dla Częstochowy, która przeżywała wówczas lekki kryzys formy, jeśli chodzi o sukcesy na niwie krajowej oraz międzynarodowej. Jak się później okazało, batalia z "siatkarskim Realem Madryt" była punktem zwrotnym dla AZS-u w tamtym sezonie.
- Nie ulega wątpliwości, że Iskra miała wtedy fantastyczne nazwiska w zespole. My też mieliśmy w drużynie uznanych zawodników, ale bardziej w skali kraju niż świata. Kiedy jednak zaczął się mecz, weszliśmy na właściwe obroty. Popisywaliśmy się silnymi zagrywkami, świetnie graliśmy w obronie i w ataku. Do tego ten niesamowity tumult na trybunach. Kibice byli wtedy naszym siódmym zawodnikiem na parkiecie. Nigdy nie zapomnę tych dreszczy, które przechodziły przez moje całe ciało, gdy słyszałem ten hałas i doping - przyznał po latach Billings, którego poprosiliśmy o wspomnienia z tego meczu.
Hala Polonia. Miejsce kultowe dla częstochowskiej siatkówki. To właśnie w niej AZS rozgrywał wiele pamiętnych meczów, a starcie z Iskrą było jednym z ostatnich o takiej sile emocjonalnej i randze. Tamtego dnia - 19 grudnia 2007 roku hala wypełniła się po brzegi, a kto nie dostał się do niej, oglądał mecz w Polsacie. Gdyby teraz zapytać się jakiegokolwiek kibica AZS-u, w jakich okolicznościach śledził losy tamtej rywalizacji, odpowiedziałby bez zastanawiania. Takich wspomnień po prostu nie da się zapomnieć.
Spotkanie stało na bardzo wysokim poziomie. AZS dowodzony przez Radosława Panasa grał wówczas jak natchniony. Wydaje się, że w tamtym momencie częstochowianie byli tak "nabuzowani", że żadna drużyna siatkarska świata nie byłaby w stanie ich pokonać. O sile AZS-u, ale i ich kibiców przekonała się Iskra. Na zagrywce szalał Szczerbaniuk, a nawet Krzysztof Wierzbowski, który wszedł z kwadratu dla rezerwowych i "ustrzelił" Gibę. W przyjęciu i ataku brylowali Wika z Gierczyńskim, reżyserem gry był niezastąpiony Woicki, a Gacek dwoił się i troił w defensywie, chociaż w ostatniej akcji meczu kapitalną obroną wyręczył go... Nowakowski.
- Doskonale pamiętam ostatnią akcję tego meczu. Pamiętam, jak Schoeps uderzył piłkę prosto w moim kierunku, ale popełniłem błąd, odbijając ją na drugą stronę siatki. Po prostu byłem źle ustawiony i miałem piłkę na wysokości klatki piersiowej. Nie byłem w stanie tego skorygować. Iskra miała kontrę, ale "Pete" (Piotr Nowakowski przyp. red.) popisał się niesamowitą obroną, Paweł (Woicki przyp. red.) podał do Marcina Wiki, a ten uderzył po bloku na wagę triumfu - przypomina sobie Billings.
A co było dalej? Totalne szaleństwo, amok i euforia w jednym. Część kibiców wybiegła na parkiet, ale nawet ochrona jakoś nie kwapiła się specjalnie, aby ich powstrzymać. Może dlatego, że sama przeżywała to, co działo się na parkiecie. Bo tym meczem żyli dosłownie wszyscy.
- Nie pamiętam momentu opuszczania Hali Polonia. Zawsze uwielbiałem zostawać po meczu, aby spotkać się z kibicami i trochę z nimi porozmawiać. Myślę, że wielu kibiców było wówczas bardziej podekscytowanych, że mogło zobaczyć na żywo tyle gwiazd siatkówki w drużynie Iskry. Chciałbym sobie przypomnieć, co robiłem tuż po meczu. Znając siebie, to poszedłem z chłopakami z drużyny na piwo - rzekł Billings, który był absolutnym idolem fanów AZS-u.
Pokonanie rosyjskiego giganta było dowodem, że w sporcie pieniądze nie gwarantują sukcesu. Sukces, który można osiągnąć mniejszym kosztem. Szkoda, że w późniejszych latach włodarze AZS-u potraktowali to powiedzenie zbyt dosłownie. Ale to już historia na inną opowieść.
Przejdź na Polsatsport.pl