Marian Kmita: Andrzej Iwan, jakiego chcę pamiętać
Święta Bożego Narodzenia to czas pogody ducha, optymizmu i nadziei. Jak to jednak w życiu bywa, śmierć nie wybiera sobie czasu i potrafi nam dokuczyć niespodziewanie, kiedy na choince jeszcze drgają wesołe świetliki lampek. W ostatnich dniach odeszło kilku znanych powszechnie, zacnych ludzi. Wśród nich – we wtorek - Andrzej Iwan.
Z Panem Andrzejem nie byliśmy na ty. Znaliśmy się krótko, raptem od 2015 roku. Wtedy, już nawet nie pamiętam kto, zapytał mnie, czy spotkałbym się z Andrzejem Iwanem, który szuka pracy i chętnie wzmocniłby redakcję Polsatu Sport. Tak się to wtedy składało, że właśnie nabyliśmy prawa do piłkarskiej 1 Ligi i pozyskanie Pana Andrzeja było mi bardzo na rękę. Poza tym - jako sympatyk Wisły Kraków, szczególnie tej z drugiej połowy lat siedemdziesiątych XX wieku, byłem świadkiem kariery Andrzeja Iwana niemal od samego jej początku, więc na propozycję spotkania przystałem z ochotą. Oczywiście wiedziałem to i owo o słabościach Pana Andrzeja, ale wydawało mi się to wtedy zupełnie bez znaczenia. Przecież dla mnie, Andrzej Iwan był kimś zupełnie wyjątkowym. Kimś, kto jak wehikuł czasu przenosił mnie w przestrzeń odległą, ale jakże radosną dla polskiej piłki. Radosną i pełną emocjonujących wspomnień związanych i reprezentacja Polski, i Wielką Wisłą „78”, grającą w europejskich pucharach. Tak, to dla mnie była szczególna wartość usiąść z Panem Andrzejem i porozmawiać o starych czasach, o których opowiadał mi wcześniej Orest Lenczyk czy Adam Nawałka. I powiem szczerze, że właśnie to zadecydowało o tym, że chciałem zatrudnić w Polsacie Andrzeja Iwana.
ZOBACZ TAKŻE: Bożydar Iwanow wspomina Andrzeja Iwana. "Praca z nim to była wielka przyjemność"
Każdy z nas ma przecież słabość do pewnych czasów, osób, zdarzeń. Dla mnie lata siedemdziesiąte były, są i pewnie będą okresem wyjątkowej fascynacji polskim sportem, a w szczególności futbolem, który właśnie wtedy świecił największe tryumfy. A w tym futbolu, poszukiwaliśmy kogoś, z kim kilkunastoletni wtedy chłopcy grający w piłkę w całej Polsce, mogliby się utożsamiać. Ba, szukaliśmy kogoś, kto dawał nadzieję, że marzenia o grze w reprezentacji nie są zarezerwowane tylko dla starych boiskowych wyjadaczy. I kimś takim był właśnie, wtedy niespełna dziewiętnastoletni - Andrzej Iwan.
Pamiętam, jak w maju 1978 roku uczyniono z niego wielką gwiazdę rozgrywanych w Polsce, nieoficjalnych mistrzostw Europy piłkarzy do lat 19, w których nasza reprezentacja zajęła trzecie miejsce. Pan Andrzej nie zagrał w turnieju jakichś specjalnych zawodów, ale brąz dawał naszej reprezentacji przepustkę do MŚ do lat 20, z których rok później jego koledzy przywieźli czwarte miejsce. Dla młodego Andrzeja Iwana to był jedynie przystanek do wielkiej przygody, jaką po miesiącu był mundial w Argentynie. Wychowanek krakowskiej Wandy pewnie nie przypuszczał, że wygryzie z pierwszej jedenastki samego Włodzimierza Lubańskiego i debiutując, zajmie jego miejsce w meczach z Tunezją i Meksykiem. Tak się jednak stało, a dla nas – wtedy ledwie szesnastoletnich uczniów liceum zakochanych w futbolu był prawdziwym bohaterem. Jesienią, jego Wisła – mistrz Polski – przystąpiła do gry w pucharach i w dwóch pierwszych rundach stoczyła piękne, zacięte i zwycięskie boje z FC Brugge i Zbrojovką Brno. W ćwierćfinale, awans do półfinału Pucharu Mistrzów Krajowych - odpowiednika dzisiejszej Ligi Mistrzów, Wisła miała już na patelni, ale w tajemniczych okolicznościach, w kilkanaście minut roztrwoniła przewagę z dwumeczu i już nigdy później nie była tak blisko europejskiego pucharu. Pomimo odpadnięcia cała piłkarska Polska była wtedy dumna z Wisły, a Andrzej Iwan był jednym z jej bohaterów. To był dla niego naprawdę dobry rok, być może najlepszy w całym jego życiu.
Później bywało różnie. Życie piłkarza, dobrego piłkarza w PRL-u było pełne pokus. Pan Andrzej nie zawsze potrafił się im oprzeć. Często płacił za to najwyższą cenę. Dyskwalifikacje i kontuzje często przerywały jego tak udanie rozpoczętą w Argentynie karierę reprezentacyjną. Pojechał jeszcze na mundial do Hiszpanii, ale w meczu z Kamerunem zerwał wiązadła w kolanie i choć grał jeszcze sporadycznie w reprezentacji do 1987 roku, to jego kariera nie rozwinęła się na miarę wielkiego talentu, jaki niewątpliwie posiadał. Jedenaście bramek strzelone w 29 meczach to jedynie symbol jego wielkich możliwości. No cóż, nie on pierwszy i nie ostatni w historii polskiej piłki z takim życiorysem. Muszę jednak przyznać, że od tego opisanego wyżej 1978 roku zawsze darzyłem go sympatią i może dlatego, po latach szukałem w kiosku krakowskiego „Tempa”, żeby sprawdzić, czy prawie czterdziestoletni wtedy Andrzej Iwan wybiegł w jedenastce czwartoligowych Kuchnii Izdebnik, notabene ze swoim przyjacielem ze starej Wisły – Michałem Wróblem – napastnikiem o niewiele mniejszym od Andrzeja talencie.
Nie ma Pana Andrzeja i już Go nie będzie. Zapamiętam Go jednak nie jako wielki talent piłkarski, ale przede wszystkim człowieka prostolinijnego, szczerego i co najważniejsze - na wskroś dobrego. Pamiętam, jak pewnego razu przyszedł z prośbą o zwolnienie z obowiązku komentowania jakiegoś meczu. Pytam – z jakiego powodu, a On na to – „Wnuczka jest chora, a mieszka w Niemczech, więc muszę zaraz wsiadać do samochodu i jechać, a to parę kilometrów stąd jest.” Ja na to – Panie Andrzeju, ale już zaraz noc zapada. On – „Nieważne. I tak spać nie mogę, a ona mnie tak kocha i ja ją też. Muszę jechać.” I tak przez całe życie coś musiał robić. Ale zazwyczaj robił – tylko to, co chciał.