Cezary Kowalski: Po 5:2 na Anfield, Real upokorzy Liverpool także na rynku transferowym
Nie milkną echa jednego z najbardziej spektakularnych meczów w historii Ligi Mistrzów, w którym Liverpool przegrał u siebie z Realem Madryt 2:5. Przywiązujący ogromną wagę do historii futbolu Anglicy uświadomili sobie, że była to jedna z trzech najcięższych porażek „The Reds” na Anfield Road w całym ich istnieniu. Po 1:5 z Preston North End w 1953 roku i 3:5 z Arsenalem w Pucharze Ligi w 2007.
Ale żadna z tych wcześniejszych nie bolała aż tak mocno, jak ta we wtorek. „Co się stało? Graliśmy z Realem. Madryt nam się stał…” – prosto, ale obrazowo tłumaczył przyczynę klęski lider obrony Virgil van Dijk, który wracając po siedmiu meczach bez gry miał być gwarantem stabilności w tyłach.
Holender w prosty sposób wyraził nie do końca uchwytną przyczynę wielkości rywala. Bo Real, owszem, jest zbiorem piłkarskich znakomitości, piłkarzy bardzo dobrych albo wybitnych, ale dlaczego jest w stanie w tak długim czasie tworzyć tak powtarzalną, wręcz mistyczną maszynę do odrabiania strat, przełamywania się w najtrudniejszych momentach i wygrywania tych najważniejszych spotkań?
Rywale, co pobrzmiewało w słowach Holendra, boją się "Królewskich" za to kim są i kim się wydają. Bo kiedy dyskutuje się o Realu, to nie tyle o jego dominacji w europejskiej piłce nożnej, ale o sposobie rozumienia futbolu, zapotrzebowaniu na rywalizację i odpowiedziach na sytuację o maksymalnym stopniu trudności.
ZOBACZ TAKŻE: Real Madryt zdeklasował Liverpool na Anfield! Siedem goli w hicie
Już przed meczem Juergen Klopp mówił o traumie, jaka go dotyka, kiedy ogląda wcześniejsze przegrane mecze z Realem, to w takim razie jak określić jego stan ducha po tym, co spotkało go we wtorek?
To było przecież coś, jak włamanie do domu i splądrowanie miejsca, które przez lata z takim pietyzmem było urządzane. Więcej, Anfield, dla wielu jest w Anglii sanktuarium, chronionym przez bóstwa futbolu. Dotychczas Real robił krzywdę Liverpoolowi w Madrycie, Kijowie czy Paryżu… Teraz Real nie tylko zniszczył Liverpool, ale wyrwał mu pewną legendę. I to jeszcze w momencie, w którym przez jakiś czas wydawało się, że rolę się mogą odwrócić i że Liverpool (przy stanie 2:0) może wejść w buty Madrytu, albo przynajmniej zbliżyć do zakończenia ich wspaniały cykl.
Większość zespołów po takim wyniku w 14. minucie, przy 60. tysiącach ryczących fanów na trybunach w jaskini lwa z pewnością rzuciłoby ręcznik i kombinowało, jak to nie dać upokorzyć się do końca i jakoś to przetrwać. Real uwielbia jednak wiosłować rzeką pod prąd, nawet gdy jest ona pełna krokodyli. Pięć goli w 40 minut rozwiało złudzenia.
Z jednej strony coś niesamowitego, z drugiej: po prostu piłka nożna, czysty futbol…
1600 kibiców z Madrytu, którzy przyjechali do Liverpoolu na pierwszy mecz 1/8 finału Ligi Mistrzów (Hiszpanie generalnie nie mają w zwyczaju tłumnie podróżować za swoimi drużynami), będzie już zawsze mogło pochwalić się uczestnictwem w czymś z rzeczy najbardziej doniosłych w historii klubu. „Byłem tam!” – będzie brzmiało dumnie przez lata.
Madryt w Liverpoolu to pochwała młodości, bo przecież Vinicius Junior był po prostu niezrównany, strzelał i wywierał presję na swoim rodaku wybitnym bramkarzu Alissonie, tak że zmienił go w wersję nieudacznego Lorisa Kariusa 2.0 (w sumie Vinicius ma już pięć goli wbitych "The Reds"). Jak piszą Hiszpanie, „ten facet pachnie już Złotą Piłką”.
Ale ci, którzy wcześniej ją zgarniali, pięknie się starzeją (jeśli w ogóle). 37-letni Luka Modrić wykonał kolosalny ruch przy upokorzeniu rywala na 2:5, wcześniej mistrzowsko asystował Militao na 2:3. Wydaje się, że jego data urodzenia w paszporcie, to jakieś nieporozumienie. I tak naprawdę Chorwat jest z dziesięć lat młodszy.
A 35-letni Karim Benzema? Wrócił po kontuzji i sprawiał wrażenie zniechęconego popisami młodego Viniego. Ale jak ten się wyszumiał, Karim dołożył swoje dwa gole na Anfield i spełnił zapowiedź z szatni w przerwie.
ZOBACZ TAKŻE: Liga Mistrzów: Napoli rozmontowało Eintracht! Czerwona kartka i niestrzelony karny
Jak informuje „The Guardian”, zaraz po wypowiedzi Carlo Ancelottiego głos zabrał Francuz: „Grajmy tak samo do końca, to strzelimy im jeszcze trzy” – miał powiedzieć tuz przed wyjściem na drugą połowę przy stanie 2:2.
Anglicy martwią się nie tylko upokorzeniem Liverpoolu, ale także wpływem klęski, na odbudowę drużyny w sensie personalnym w przyszłym sezonie.
Nie jest tajemnicą, że swoją linię pomocy chcą na lata oprzeć o Jude'a Bellinghama z Borussii Dortmund, o którego zabiegają najbogatsi w Europie.
Bez nieprawdopodobnego powrotu na Bernabeu lub tylko nieznacznie bardziej prawdopodobnego wyprzedzenia kilku rywali w Premier League (obecnie Liverpool jest ósmy), na Anfield w przyszłym sezonie nie będzie Ligi Mistrzów, która jest chyba podstawą do zwerbowania genialnego 19-latka.
ZOBACZ TAKŻE: Marek Koźmiński: W Liverpoolu potrzebna jest świeża krew
Nawet jeśli amerykańskich właścicieli z Fenway Sports Grup stać na rekordowy transfer, to czy przypadkiem młody nie wybierze miejsca, gdzie mógłby rozwijać się u boku kogoś wielkiego? Jak np. Eduardo Camavinga i Aurelien Tchouameni przy Modriciu?
To by dopiero była porażka…
Przejdź na Polsatsport.pl