"Brawa dla Lecha. Na zapleczu Europy też trzeba umieć wygrywać"
Lech Poznań ograł Bodo/Glimt i awansował do 1/8 finału Ligi Konferencji. Mistrz Polski to nasz jedynak w rozgrywkach międzynarodowych wiosną i trudno podważać ewidentny sukces drużyny Johna van den Broma. Wypada się cieszyć, ale upatrywanie w tym jakiegoś przełomowego historycznego wydarzenia i popadanie w triumfalne tony jest lekką przesadą.
Przede wszystkim Lechowi należą się gratulacje, bo po klęsce z Karabachem 1:5 w eliminacjach Ligi Mistrzów i później mękach z islandzkim amatorskim Vikingurem (w eliminacjach Ligi Konferencji potrzebna była dogrywka) nikt chyba nie wierzył, że „Kolejorz” pod wodzą Holendra będzie się w stanie zaprezentować godnie poza naszą Ekstraklasą. Sam byłem zwolennikiem jego zmiany i przyznaję, że się myliłem. Mecze w fazie grupowej, a zwłaszcza prestiżowe zwycięstwo nad Villarreal i teraz Bodo, to dowód na to, że warto było być cierpliwym, dać Van den Bromowi spokojnie popracować. Poza samym awansem trzeba docenić fakt, że Lech, przyzwoicie grając w piłkę, zarobił 10 mln euro, a może jeszcze więcej.
Zobacz także: Lech Poznań poznał kolejnego rywala w Lidze Konferencji
Patrząc jak przez lata w władze klubu potrafiły wychowywać, kreować zawodników i zarabiać na nich duże pieniądze, aż się prosiło, aby jakoś to wypośrodkować i połączyć z pozyskiwaniem funduszy z rozgrywek międzynarodowych. Bo tak naprawdę one są kopalnią złota. Kilka wygranych meczów i do kasy wpadają miliony euro. Dzięki nim można realizować kolejne projekty lub po prostu zatrudniać coraz bardziej wartościowych zawodników.
Lech w tej kwestii zaczyna stawać na dwóch nogach, a pozostałe kluby z teoretycznie najbogatszą Legią mogą się jedynie przyglądać i zazdrościć.
Z drugiej strony trzeba mieć świadomość, że ogłaszanie iż właśnie jesteśmy świadkami narodzin jakiejś potęgi, bo w rozgrywkach Ligi Konferencji polski klub dotarł do 1/8 finału, to zakłamywanie rzeczywistości. Tak jak twierdzenie, że holenderski trener jest pierwszym szkoleniowcem w polskim klubie od dawna, który potrafi łączyć grę na dwóch frontach. W ESA i Europie.
Przecież tuż przed meczem z Bodo Van den Brom pozwolił się ograć słabiutkiemu Zagłębiu Lubin na własnym stadionie i tym samym praktycznie stracił szansę na obronę mistrzowskiego tytułu. W tym momencie Lech ma aż 13 punktów straty do prowadzącego Rakowa Częstochowa.
A przecież po to za duże pieniądze zatrudniono kogoś z lepszego piłkarskiego świata, aby przynajmniej nie roztrwonił tego co tuż przed nim zrobił rodzimy Maciej Skorża.
Tak, że miedzy bajki włóżmy twierdzenia, że z Holendrem udaje się trzymać dwie sroki za ogon.
Zawsze byłem oczywiście zwolennikiem tezy, że jeśli prawdziwy sukces międzynarodowy ma być okupiony jakimś niepowodzeniem na rynku krajowym, to wypada to znieść, bo suma summarum, patrząc na interes polskiej piłki, lepiej coś znaczącego wygrać raz na jakiś czas niż być jedynie mistrzem własnego podwórka.
Tylko, że Puchar Konferencji, z całym szacunkiem dla wszystkich uczestników, jest trzecią ligą europejską. Zachwycamy się obecnością naszej drużyny wiosną w Europie, ale tej obecności by nie było, gdyby UEFA kilka lat temu nie wymyśliła tych peryferyjnych rozgrywek.
To pierwsza sprawa, która powinna sprowadzać na ziemię entuzjastów naszego ligowego futbolu, którzy unoszą się zachwycając rzekomym dołączeniem polskiego mistrza do europejskiej elity.
Druga, to konstrukcja drużyny. Skoro w przeciwieństwie do poprzednich lat, w których w Lechu naprawdę prezentowano całą plejadę polskich młodych wschodzących gwiazd i na nich opierano drużynę, która zagrała w Lidze Europy, teraz postawiono w większości na obcokrajowców, to można chyba było wymagać przynajmniej tego samego pułapu.
A jakby nie patrzeć Lech gra o szczebel niżej niż za czasów dobrze sprzedanych Jakuba Modera, Tymoteusza Puchacza, Jakuba Kamińskiego i spółki.
Obecny na meczu z Bodo Fernando Santos był zachwycony atmosferą i kibicami, ale notesu z obserwacjami kandydatów do kadry raczej nie zapisał. Owszem, Michał Skóraś grał przyzwoicie, ale Bartosz Salamon szybko doznał kontuzji, a Filip Bednarek i Filip Szymczak to raczej nie ten rozmiar kapelusza. I ten brak kreacji zawodników do kadry też jest bolesny, zwłaszcza w zderzeniu z zupełnie niedawnymi czasami w Poznaniu.
Tak czy inaczej, mimo kilku uwag, na Lecha narzekać nie można. Przy wszystkich ułomnościach to jest jedyna polska drużyna, która zachowuje jakąś godność na europejskich stadionach. I ma szansę czynić to dalej, bo kolejny rywal szwedzki Djurgarden jest absolutnie w zasięgu mistrza Polski.
Ewentualny ćwierćfinał? To brzmiałoby naprawdę dumnie. Nawet jeśli to tylko Puchar Konferencji.
Przejdź na Polsatsport.pl