ŁKS, Ruch, Wisła – wielka pierwszoligowa trójca
Jest wielce prawdopodobne, że wszystkie trzy najbardziej zasłużone drużyny Fortuna 1 Ligi wrócą do Ekstraklasy. Każdemu z tych klubów czegoś jednak brakuje i są to z reguły deficyty natury ekonomicznej. Janusz Dziedzic, od kilku miesięcy dyrektor sportowy ŁKS, opowiada nam o swojej perspektywie świetnie zapowiadającego się finiszu rozgrywek, a także o swoim pomyśle na łódzki zespół.
W minioną niedzielę doszło do pierwszego wiosennego szlagieru, w którym Ruch Chorzów zremisował z ŁKS 3:3. Po meczu więcej niż fascynującym, z sytuacjami i kontrowersjami wykraczającymi daleko poza zwykłe ligowe emocje. Wszystko to przy pełnym stadionie w Gliwicach, gdzie chorzowianie rozgrywają swoje mecze jako gospodarz. Do końca sezonu pozostało 10 kolejek, liderem są łodzianie, którzy wyprzedzają Ruch o dwa, a Wisłę o sześć punktów. Przypomnijmy, że dwa zespoły uzyskają awans bezpośrednio, kolejna czwórka będzie bić się o jedno miejsce w turnieju barażowym. Wiosną czekają nas jeszcze dwa superwydarzenia – za miesiąc Ruch zmierzy się u siebie z Wisłą, a na początku maja ŁKS będzie podejmował Wisłę.
43-letni Dziedzic pochodzi z Dębicy, pracuje w ŁKS od początku tego sezonu zastępując na stanowisku dyrektora Krzysztofa Przytułę. Wcześniej grał w klubie przy al. Unii, reprezentował również Piotrcovię, GKS Bełchatów, Arkę Gdynia, GKS Katowice, Olimpię Grudziądz i Wisłę Płock.
Po meczu z Ruchem ŁKS zrobił krok ku Ekstraklasie, zachowane zostało status quo, czy może remis był krokiem w tył biorąc pod uwagę kolejną wygraną Wisły?
Janusz Dziedzic: Nie demonizowałbym wyniku tego meczu jako rozstrzygającego o awansie. Owszem, warto podkreślić wysoki poziom tego widowiska, było kapitalne. Na pewno w warstwie psychologicznej było to ważne spotkanie dla obu drużyn. My przekonaliśmy się po raz kolejny, że nawet na boisku wicelidera możemy grać na swoich zasadach. Mam poczucie, że to my kontrolowaliśmy ten mecz robiąc wszystko, by przywieźć z Gliwic trzy punkty. Odpowiadając na pytanie moja perspektywa pokrywa się ze stwierdzeniem, że zachowaliśmy status quo, bo żadne wiążące rozstrzygnięcie jeszcze nie zapadło.
Tego typu spotkania na szczycie często determinują zachowawczą postawę. Tu oglądaliśmy otwarty bój.
Emocjonalny rollercoaster. Gdyby przed spotkaniem ktoś powiedział mi, że zdobędziemy na wyjeździe trzy gole, a i tak nie wygramy, nie uwierzyłbym w taką prognozę. Kibicom musiało się podobać, w nas pozostaje niedosyt. Byliśmy lepsi o jednego gola na pewno, a wymaga podkreślenia, że było to na wyjeździe przeciwko dobrej, świetnie dysponowanej tego dnia drużynie. Dodam również, że chorzowianie stracili na dziś najmniej goli w całej stawce [22 – red.], więc mamy sporo powodów do zadowolenia.
A z czego jest Pan niezadowolony?
Z finalnego rozstrzygnięcia biorąc pod uwagę, jaki przebieg miało to spotkanie, jak wiele sytuacji stworzyliśmy, niesmak pozostawia również ostatnia akcja meczu, po której zostaliśmy ukarani rzutem karnym za zagranie ręką. Osobiście nie chciałbym, żeby spotkania o taką stawkę rozstrzygały się w ten właśnie sposób. Rozumiem, że sędziowie dyktują jedenastkę, gdy ktoś stoi w bramce i dotyka piłki ręką, celowo zatrzymuje piłkę, ale jeśli ta spada mu na rękę podczas walki w powietrzu i jest gwizdek, to pytam głośno arbitrów, czy można skoczyć do główki jak manekin, nie szukając balansu ciała poprzez ustawienie rąk. Nie była to klarowna sytuacja i koniec, nikt nie zagrał z intencją. Rozumiem przepisy, ale interpretuję to jako były piłkarz. I nie jest to odosobnione zdanie, właściwie każdy w środowisku mówi, że nie było ręki jako przewinienia.
Trener Ruchu Jarosław Skrobacz docenił w pomeczowym wywiadzie ŁKS, mówiąc o dużej jakości piłkarskiej zespołu. Rzeczywiście pański zespół przewyższa pod tym względem innych rywali?
Tak, ludzie z Ruchu mieli poczucie, że ŁKS był w tym meczu lepszy. Nie chcę sam tego oceniać, cieszę się, że realizujemy filozofię, jaką sobie nakreśliliśmy. Ten mecz, ale także inne pokazują, że to my decydujemy w dużej mierze o ich przebiegu. Gramy na swoich zasadach. Jesteśmy mocni.
Nie ma Pan wrażenia, że ŁKS ma jednak tej wiosny sporo zachwiań formy? Z GKS Tychy tylko zremisowaliście, ze Skrą Częstochowa ledwie wygraliście, a z wyjazdu przeciwko Puszczy Niepołomice wróciliście w ogóle bez punktów.
Raczej widzę analogię do tego, jak zaczęła się dla nas jesień. Najpierw porażka z GKS Katowice u siebie, potrzeba było czasu na zmiany personalne, ale i stylu gry. Nie patrząc na zdobycze punktowe, a na sposób gry, zachowania na boisku i przebieg spotkań, jestem zadowolony. Z Tychami mecz wyglądał jak trzeba, zabrakło nam finalizacji, przeciwko Puszczy zawiódł game plan, takie mam poczucie. Jestem zadowolony z zawodników i trenera Kazimierza Moskala, widzę, co chce przekazać drużynie i jak ona to realizuje. Jestem przekonany, że swoją siłę, ale już popartą kompletami punktów, pokażemy w kolejnych spotkaniach. Mamy skład mocny, wyrównany i szeroki, co dla tak trudnych rozgrywek może okazać się kluczowe. Nawet jeśli ktoś wypada z jedenastki, na ławce czeka mnóstwo głodnych gry ludzi, którzy nie obniżą jakości zespołu.
Kończąc wątek rywali – groźniejszy jest Ruch czy Wisła?
W Ruchu imponuje mi funkcjonowanie zespołu jako kolektywu, ich wiara w sukces. Jeśli oceniać walory stricte piłkarskie, potencjał graczy nie jest to nr 1 w rozgrywkach. Ale już determinacja jest imponująca. Cały sztab jest niezwykle doświadczony, umiejętnie wydobywa to, co najlepsze. Podkreślmy, że oprócz trenera Skrobacza w roli asystentów pomagają Jan Woś czy Wojciech Grzyb.
Wisła rozpoczęła wiosnę mocno i mądrze. Trener Radosław Sobolewski wyciągnął wnioski po jesieni, jego zespół jest dużo groźniejszy. Ale też zaglądam do terminarza i widzę, że najtrudniejsze mecze dopiero przed krakowianami. Intuicja i doświadczenie podpowiadają mi, że schody dla nich dopiero się zaczną. Za kilka kolejek będę mógł powiedzieć o nich nieco więcej.
Sporo mówi Pan o filozofii gry. Jaka ona jest? Jak wreszcie dzielicie interes drużyny, jakim jest awans do elity, z chęcią ogrywania młodych zawodników, co macie wypisane na sztandarach?
Wielu twierdzi, że nie da się pogodzić obu porządków, a ja uważam, że to kwestia profesjonalizmu, odpowiedniej oceny zawodników i umiejętnego ich wprowadzania w nasz system. Jeśli młody gracz jest gotowy piłkarsko i motorycznie, szybko zbudujemy jego mental, zadaniem trenera jest z kolei wdrożyć takiego piłkarza w sferę taktyczną. Ten proces nie jest łatwy, biorąc pod uwagę specyfikę polskiego rynku, wchodzimy w duże ryzyko. W wielu klubach trenerzy boją się postawić na talenty, nie mają cierpliwości lub liczy się dla nich wynik tu i teraz. A my pokazujemy, że jest możliwe wprowadzić kilku świetnie zapowiadających się nastolatków bez utraty jakości, a nawet z jej zwiększeniem. Aleksander Bobek i Mateusz Kowalczyk urodzili się w 2004 roku i są podstawowymi zawodnikami i nikt w klubie nie truchleje, kiedy wchodzą na swoje pozycje. Ich wpływ na drużynę, jej wyniki, jest wręcz olbrzymi. Istotą sprawy jest mądre zarządzanie i odpowiednie wprowadzanie do składu.