Kiedy ze sceny zejść. Niepokonanym
Marek Papszun z końcem sezonu opuszcza Raków Częstochowa. Czy jestem zdziwiony, że nie chce po razy trzeci spróbować powalczyć o fazę grupową europejskich pucharów? A po raz pierwszy o Champions League? Wiedząc też doskonale, że właśnie przez tę ścieżkę można mieć nadzieje na grę w Pucharach od września? Przecież tak do Ligi Europy dostała się dwa lata temu mistrzowska Legia Warszawa, a ostatnio do Ligi Konferencji Lech Poznań.
Nie, wcale nie jestem zaskoczony. Ani rezygnacją, ani porą jej ogłoszenia. Na to zanosiło się od dawna. A po niedzielnej stracie punktów przez "Wojskowych” z "Kolejorzem” i jednoczesnej wygranej "Medalików” z Widzewem pewien niepokój związany z ryzykiem dogonienia przez legionistów przestał dręczyć częstochowian. W piłce co prawda nie można być niczego pewnym absolutnie i do końca, ale żaden kataklizm Rakowa już raczej nie spotka.
ZOBACZ TAKŻE: Ten rozwód mocno zaboli. Bez Marka Papszuna będzie o niebo trudniej
Dlatego można było ogłosić już Polsce fakt, który nieuchronnie się zbliżał. Papszun ma odejść spod Jasnej Góry z mistrzostwem Polski. Najwyższym laurem jaki w krajowej klubowej piłce w tym kraju można otrzymać. Dwa Puchary i Superpuchary Polski już ma. Wiadomo, że „zepnie” się na 2 maja na PGE Narodowym. Ale bardziej istotne będzie to, czym nagrodzi go Ekstraklasa.
Papszun odejdzie więc w chwale, u szczytu swej dotychczasowej drogi. Dlatego jest to właściwy moment. Co czekałoby go dalej? Walka o Europę jeżdżąc po obcych boiskach. Z żadną gwarancją, że awansować do którychkolwiek rozgrywek się uda. Ze świadomością, że być może latem klub nie będzie w stanie na tyle wzmocnić składu, by mieć nadzieje nawet na tak wyrównane i dramatyczne boje jak te ostatnie, w sierpniu ubiegłego roku ze Slavią Praga.
Z ryzykiem wylosowania kogoś takiego w pierwszej rundzie eliminacji do Ligi Mistrzów, jak Karabach Agdam, o którego sile boleśnie przekonał się Lech Poznań. Z potencjalnym zetknięciem się ze słynnym "probierzowym” "Pocałunkiem Śmierci”. John Van Den Brom jest jednym z niewielu trenerów, którego łączenie gry w Europie i kraju nie „pokąsało”.
Przykłady nawet tak zacnych szkoleniowców jak Czesław Michniewicz, Jacek Magiera czy Maciej Skorża, z którymi kluby się rozstawały mimo wcześniejszego noszenia ich na rękach, mogły pojawić się w wyobraźni Papszuna. Nie twierdzę, że Michał Świerczewski zachowałby się tak samo, jak właściciele i prezesi w stolicy czy Poznaniu. Nie, żeby Pan Marek się przestraszył. Chodzi jedynie o to, że nikt lepiej od niego nie wie, co w nowym sezonie czeka drużynę, którą sam zbudował. Może doszła ona do ściany, do kresu możliwości? Na tu i teraz? Bo czy ktoś przypuszczał, nawet kilka lat temu, że klub z charakterystycznymi hutniczymi kominami w herbie powalczy o Ligę Mistrzów? Jeżeli zejść z tej sceny, to właśnie pod koniec maja.
Przejdź na Polsatsport.pl