Lech sprawił, że przestaliśmy się wstydzić, ale w Poznaniu nie stworzono potwora
Lech Poznań ograł na wyjeździe Fiorentinę 3:2 w ćwierćfinale europejskich rozgrywek. Celowo nie wybiłem od razu jakich i jaki był wynik pierwszego starcia, aby uwypuklić brzmienie tej informacji. Odrzucając cały background i nie szukając tradycyjnego „ale”, naprawdę warto docenić pracę drużyny z Poznania na rzecz polskiej piłki w tym sezonie.
Na tym bezrybiu, gdzie bardzo często popisy naszych eksportowych drużyn były powodem do drwin, a porażka wymalowana na twarzach trzęsących się przed „zagranicą” mistrzów własnego podwórka, Lech jawił się jako powiew optymizmu. Można powiedzieć normalności. Bo przecież nawet nie chodzi o to w tych występach, aby co roku bić się w fazie grupowej Ligi Mistrzów (nie czarujmy się, praktycznie nie ma takiej możliwości), ale przynajmniej prezentować się przyzwoicie w jakichkolwiek rozgrywkach. Systematycznie zdobywać punkty punkty w rankingu UEFA i miliony euro do klubowej kasy.
Zobacz także: Historyczny sukces Lecha Poznań! Bartosz Bosacki: Nastąpią spore roszady
Nie padać na kolana przed byle rywalem, tylko dlatego, że to rozgrywki międzynarodowe albo tamci z Mołdawii, Azerbejdżanu czy Kazachstanu mają lepsze budżety. Oczywiście generalnie w futbolu klubowym jesteśmy słabi, ale nie aż tak, jak wskazywały na to wyniki przez lata, w których poza nielicznymi wyjątkami (właśnie Lecha sprzed trzech lat czy Legii z ubiegłego), lali nas właściwie wszyscy i kończyliśmy przygody z europejskimi pucharami jeszcze latem na wstępnych etapach rozgrywek. Trudno nazwać postawę Lecha furorą, ale określić tę grę jako godną już jak najbardziej wypada.
Właśnie o to chodzi. O systematyczne wygrywanie z klubami skandynawskimi, krajów z dawnego ZSRR, Austrii, Cypru, Gruzji, Słowacji, Grecji, Rumunii, Bułgarii, Izraela, Luksemburga (czyli tymi, które są absolutnie w naszym zasięgu). I od czasu do czasu, kiedy wzbijemy się na wyżyny czy skorzystamy z chwilowej słabości rywala, z Czechami, Chorwatami, Belgami, Holendrami, a nawet Anglikami, Hiszpanami czy Włochami (po naporem Legii czy Lecha padały przecież takie firmy jak Leicester, Villarreal, Fiorentina).
To jest właśnie normalność. Gładkie wyprzedzanie takich rywali jak Bodø/Glimt, Djurgarden, Hapoel Beer Sheva, Dudelange, Dinamo Batumi czy Austria Wiedeń. A nie męki z Vikingurem z Rejkiawiku tudzież kompromitacja z Karabachem (1:5 na wyjeździe Lecha, a rok wcześniej Legii 0:3 u siebie).
Lechowi należą się gratulacje, bo po marnych eliminacjach Ligi Mistrzów nikt chyba nie wierzył, że „Kolejorz” pod wodzą Holendra będzie się w stanie zaprezentować godnie poza naszą Ekstraklasą.
Patrząc jak przez lata władze klubu potrafiły wychowywać, kreować zawodników i zarabiać na nich duże pieniądze, aż się prosiło, aby jakoś to wypośrodkować i połączyć z pozyskiwaniem funduszy z rozgrywek międzynarodowych. Bo tak naprawdę one są kopalnią złota. Kilka wygranych meczów i do kasy wpadają miliony euro. Dzięki nim można realizować kolejne projekty lub po prostu zatrudniać coraz bardziej wartościowych zawodników.
Lech w tej kwestii zaczyna stawać na dwóch nogach, a pozostałe kluby z teoretycznie najbogatszą Legią mogą się jedynie przyglądać i zazdrościć.
Z drugiej strony trzeba mieć świadomość, że ogłaszanie iż właśnie jesteśmy świadkami narodzin jakiejś potęgi, bo w rozgrywkach Ligi Konferencji polski klub dotarł do 1/4 finału, to zakłamywanie rzeczywistości.
Nie znaleźliśmy się nagle w elicie, jakby chcieli to widzieć entuzjaści. Nasza liga nie wykreowała potwora. Tak jak pochopne jest twierdzenie, że oto holenderski trener jest pierwszym szkoleniowcem w polskim klubie od dawna, który potrafi łączyć grę na dwóch frontach. W ESA i Europie.
17 punktów straty do lidera Ekstraklasy, dawno zamknięte szanse na obronę mistrzowskiego tytułu, wstydliwa porażka w Pucharze Polski…
Z drugiej strony miejsce na podium w polskiej lidze po kilkunastu występach w europejskich rozgrywkach i gra w ich trzecim poziomie aż do ćwierćfinału to jest właśnie mniej więcej pułap, z którego moglibyśmy startować. I za jakiś czas powinniśmy traktować jako bazę.
W kwestii rozwoju polskiej piłki to jest dużo lepsze niż kolejne mistrzostwo krajowego podwórka i koniec przygody europejskiej na samym jej początku. Miara postępu jest właśnie to, co jesteśmy w stanie ugrać w Europie.
Lechu, dziękujemy, ale teraz trzeba iść za ciosem…
Przejdź na Polsatsport.pl