Tak żołnierz Kwiatkowski został mistrzem świata. "Bez tego nic by nie było”
- Mam etat w wojsku od dwóch lat i to gwarantuje mi stabilność finansową. Ów etat również przyczynił się do zdobycia mistrzostwa świata, gdyż nie muszę się martwić o życie codzienne, chodzić do bardziej absorbującej pracy, dorabiać na boku. Mogę się poświęcić treningom i popularyzacji snowboardu – powiedział w rozmowie z Polsatsport.pl najlepszy snowboardzista świata Oskar Kwiatkowski. Przedwczoraj na Kasprowym Wierchu obchodził 27. urodziny i młodszych adeptom deski poczęstował tortem.
Michał Białoński: Wspaniały sezon za tobą, zostałeś mistrzem świata, a razem z brązową medalistką MŚ Aleksandrą Król spowodowaliście, że w Polsce wróciła moda na snowboard, jakiej nie było od czasów Jagny Marczułajtis.
Oskar Kwiatkowski, mistrz świata w snowboardzie: Faktycznie, za nami mocny sezon. Zaczęło się wygraniem Pucharu Świata w Scuol, a później slalom gigant równoległy wygrałem również w Blue Mountain. Pomyślałem wówczas, że jestem na właściwym torze i jeśli dalej będę jeździł swoje, to mogę także wygrać mistrzostwa świata i faktycznie przyszedł ten sukces. W naszym sporcie jest tak wiele zmiennych czynników, że trudno było to przewidzieć. Niekoniecznie mistrz olimpijski musi być najlepszy, bo na kolejnych zawodach może trafić na nierówność na trasie, popełnić drobny błąd i wypaść. Mi się jednak udało dopiąć swego, podobnie jak Oli Król. Jednego dnia zdobyliśmy dwa medale MŚ, choć ona swój medal zdobyła jako pierwsza. To historyczne momenty dla naszego snowboardu. To bardzo miłe i budujące. Wzruszyły całą ekipę.
ZOBACZ TAKŻE: Nasze medalistka MŚ Aleksandra Król zaszaleje! "Taniec do rana, wesele na 400 gości"
Gdy analizujesz sezon, to do jakich wniosków dochodzisz? Co przyczyniło się do tych sukcesów, oprócz szczypty szczęścia, która zawsze jest nieodzowna?
Kluczem do sukcesu był systematyczny, sumienny trening. Sezon zacząłem z chłodną głowa, bez wielkich oczekiwań. Nawet gdy wygrałem PŚ w Szwajcarii, to wiedziałem, że droga do osiągnięcia celu głównego na MŚ jest jeszcze daleka. Chłodna głowa powodowała, że nie czułem żadnej presji i to jest dobra droga do celu. Gdybym miał coś radzić młodszym adeptom snowboardu, to bazowanie na tym, co jeżdżą na treningach. Na zawodach nie będzie cudów, jeśli nie ma ich na treningach.
Pamiętasz swój pierwszy dzień na desce?
Nie za bardzo, ale mam zdjęcia z tamtego okresu. Miałem około sześciu lat, jeździłem w normalnych butach, byłem samoukiem, tata mnie asekurował. Z mamy opowiadań wiem, że często ją wołałem, by oglądnęła jak jadę, gdy jednak zdążyła odwrócić głowę w moim kierunku, ja już leżałem (śmiech).
To było w twoim rodzinnym Białym Dunajcu?
Nie, najpewniej na stoku Beski w Spytkowicach, skąd pochodzi mój tata.
Dlaczego wybrałeś jedną deskę, a nie dwie, które są bardziej popularne?
Snowboard mi się bardziej podobał od samego początku, gdy rodzice zabierali mnie na sanki. Na snowboardzistów patrzyłem z podziwem, wzdychałem: „Też bym tak chciał”. Później spodobała mi się jazda na krawędzi, gdy stawiałem pierwsze kroki na desce snowboardowej. Bardziej mnie cieszyła jazda na krawędzi niż skakanie na hopkach. Dlatego naturalną koleją rzeczy było spróbowanie sił na desce alpejskiej, na której teraz wskoczyłem na najwyższy poziom i chce go utrzymywać jak najdłużej.
Najmłodszym zawodnikom powiedziałeś, że po zdobyciu tytułu mistrza świata nie nastąpiła żadna zmiana, cały czas jesteś taki sam, nie zmieniłeś nawet narzeczonej. Faktycznie nie doszło do żadnego przełomu?
Fakt, nawet narzeczonej nie zmieniłem (śmiech). Istotnie, w życiu prywatnym nic się nie zmieniło. Nadal jestem normalnym człowiekiem żadna woda sodowa mi nie uderzyła do głowy. Oczywiście, doszło trochę obowiązków. Staram się udzielać, pokazywać medal dzieciom, opowiadać o drodze, jaka do niego prowadziła. Udzielam się lokalnie na Podhalu, ale też parę razy byłem w Warszawie.
Czy w ślad za sukcesem przyszła satysfakcja finansowa? Możesz powiedzieć, że nie musisz dokładać do snowboardu?
Oczywiście, nie muszę nic dokładać. Mam etat w wojsku od dwóch lat i to gwarantuje mi stabilność finansową. Ów etat również przyczynił się do zdobycia mistrzostwa świata, gdyż nie muszę się martwić o życie codzienne, chodzić do bardziej absorbującej pracy, dorabiać na boku. Mogę się poświęcić treningom i popularyzacji snowboardu.
Aleksandra Król opowiadała nam, że około 50 tys. zł rocznie kosztuje ją sprzęt i po części musi go sama finansować. W pana wypadku jest podobnie?
Wspólnymi siłami udaje się ten sprzęt kupić, mniej więcej w 70-80 procentach. W zeszłym sezonie na własną rękę dokupiłem dwie deski, gdyż potrzebowałem sześciu, a nie czterech. Patrząc na to, jak się zmieniają warunki na stoku, wiem, że trzeba mieć więcej sprzętu, by dokonywać wyboru.
Pod względem sukcesów zaczynacie deptać po piętach skoczkom narciarskim i tak jak oni mają, chcielibyście mieć Puchar Świata rozgrywany w Polsce. Prezes PZN-u Adam Małysz deklaruje ich organizację.
Marzymy o tym. Niedawno mieliśmy Puchar Europy w Suchym, te zawody wyszły idealnie, były na najwyższym poziomie. Jesteśmy na Kasprowym Wierchu i wspaniale by było zorganizować tu Puchar Świata, ale to już jest na głowie pracowników związku, Ministerstwa Sportu. Gdzie tego PŚ nie zorganizują, ja z niego będę się cieszył.
Planujesz jakieś zmiany przed nowym sezonem?
Na pewno jakieś kosmetyczne muszą zajść, bo bez zmian człowiek cofa się w rozwoju. Natomiast bazować będziemy na tym, co dało efekt w zeszłym sezonie.
Wkrótce zaczynasz praktyki w zakopiańskiej Szkole Mistrzostwa Sportowego. Czy po karierze planujesz zostać nauczycielem i trenerem?
Już wcześniej o tym marzyłem, zanim zacząłem osiągać sukcesy, żeby zostać trenerem snowboardu, czy innego sportu zimowego. Na razie jednak nie sięgam myślami tak daleko, przede mną ładnych parę lat trenowania.
Gdy chcesz zarazić dzieci snowboardem, to co im mówisz?
Nic nie zastąpi obcowania z górami, z przyrodą, na świeżym powietrzu. Na dodatek niesamowitą frajdę dostarcza jazda na desce, na krawędzi. Poczucie carvingu, bliskości ze śniegiem, a jadąc na krawędzi deski jesteśmy niego bardzo bliscy. Carving wywodzi się ze snowboardu, więc jeśli ktoś go kocha, uwielbia jazdę na krawędzi, opieranie się nią o stok, to nie ma lepszego wyboru niż deska alpejska.
Ale też jest to dość niebezpieczny sport, grozi kontuzjami. Co robić, by minimalizować ryzyko?
Trzeba aktywnie spędzać czas, aktywnie żyć. Jeśli ktoś jest dobrze przygotowany motorycznie, ma sprawne ciało, nie ma się czego bać. Nasz fizjoterapeuta zwykł mawiać, że zima się zapyta o to, jak przepracowałeś lato, a jeśli ono zostało dobrze przepracowane, to będziemy tylko czerpać radość z jazdy i unikniemy kontuzji.
Przejdź na Polsatsport.pl