Guardiolada 2.0. Powrót na tron po 12 latach?

Guardiolada 2.0. Powrót na tron po 12 latach?
fot. PAP/EPA
Pep Guardiola

Jeżeli ktoś miał zedrzeć z Realu jego królewskie szaty, zdjąć z jego głowy koronę, zabrać mu berło, to kto, jeśli nie „Maszyna Guardoli”? Ten ubiór futbolowego monarchy od dawna był skrojony na miarę „Królewskich”, choć – bądźmy szczerzy – w niektórych miejscach był on już lekko znoszony: czytaj Modrić, Carvajal, Kroos czy Benzema… Nic nie trwa wiecznie. Umarł król, niech żyje król!

Być może rozpoczyna się reelekcja Pepa Guardioli. Pod warunkiem, że wróci on na tron w Stambule. Po dwunastu latach! A przecież Inter Mediolan nie zamierza mu ułatwić zadania.

 

ZOBACZ TAKŻE: Czarna noc Realu Madryt to świt nad Manchesterem

 

Najbardziej zaskakujące jest to, że mimo iż w obu spotkaniach z „Los Blancos” Manchester City strzelił pięć goli, żadnego z nich nie uzyskał Erling Haaland. W ogóle oba spotkania półfinałowe nie należały do pretendentów do miana najlepszego napastnika świata, gdyż do siatki nie trafił również wcześniejszy kat angielskich zespołów Karim Benzema. Wszystko rozstrzygnęło się w środku pola i na skrzydłach. Jacek Gmoch, z którym rozmawiałem na temat tej rywalizacji na początku maja, od razu zwrócił uwagę na to, że stosując takie porównanie boki zdecydowanie lepsze od Carlo Ancelottiego ma Guardiola. Że dziś zdecydowana większość akcji odbywa się bocznymi sektorami i że obecność Jacka Grealisha, Bernardo Silvy czy możliwość po sięgnięcie z ławki po Phila Fodena czy Riyada Mahreza będą kluczowe. Real miał tylko Viniciusa Jr. Choć w środę tak naprawdę to i Brazylijczyka nie miał.


„Guardiolada” w obu półfinałach nie potrzebowała więc nawet goli Haalanda, co nie oznacza wcale, że on swojej roli w spotkaniach z Realem nie odegrał. Koncentrował na sobie uwagę obrońców, dzięki czemu jego partnerzy mieli odrobinę więcej miejsca, by bombardować bramkę Thibauta Courtoisa. Tytułu króla strzelców Ligi Mistrzów nikt mu już nie zabierze. Zdobył 12 bramek. Najlepszy strzelec finałowego rywala Interu Mediolan Edin Dżeko ma w dorobku zaledwie 4 trafienia.


„Nerraazzuri” w kontekście rywalizacji finałowej to jeszcze inna historia. W przeciwieństwie do City, tu nie było kompletnie żadnej presji i wielkich oczekiwań. Ba, nawet wyjścia z grupy nikt specjalnie nie wymagał, bo przecież faworytami do tego były Bayern Monachium i FC Barcelona. I właśnie oba mecze z „Dumą Katalonii” pokazały kunszt trenerski Simone Inzaghiego, którego w przypadku niepowodzenia w pierwszym meczu na San Siro miał zluzować siedzący wtedy na trybunach niejaki Paolo Sousa. Inter pozamykał jednak wszystkie drzwi Robertowi Lewandowskiemu, wygrał 1:0, a w rewanżu na Camp Nou trener ułożył ultraofensywny skład, czym zaskoczył Xaviego, który szczęśliwie zremisował 3:3 ale to było za mało, by do 1/8 finału awansować. Być może rywalizacja w grupie była dla Interu trudniejsza nawet niż faza pucharowa, gdzie w pobitym polu zostawili FC Porto, Benfikę oraz zmęczony – i to wyraźnie - AC Milan. A finał?


To przecież jeden mecz, jeden wieczór, tak zwana forma dnia i można by tu dopisać jeszcze niejeden banał. Ostatni triumf włoskiego klubu w Champions League to właśnie wygrana Interu – na Bernabeu z Bayernem Monachium, który też miał wtedy wszystkie argumenty, by to spotkanie wygrać. Tak jak teraz Manchester City. Bawarczycy oddali dwa razy więcej strzałów, ale do siatki trafiał jedynie „Interista” Diego Milito. Co prawda na włoskiej ławce siedział wówczas wielki mag Jose Mourinho, a nie jedynie „młodszy brat „Pippo”, ale Simone i tak można nazwać go specjalistą od finałów. W jego CV są trzy Superpuchary Włoch i dwa trofea za Coppa Italia. A tam przecież wszystko rozstrzygało się właśnie na dystansie jednego spotkania.

Polsat Sport
Przejdź na Polsatsport.pl

PolsatSport.pl w wersji na telefony z systemem Android i iOS!

Najnowsze informacje i wiadomości na bieżąco, gdziekolwiek jesteś.

Przeczytaj koniecznie