Marian Kmita: A w Turynie CEV pada

Marian KmitaSiatkówka

Sobotni finał Ligi Mistrzów w siatkówce mężczyzn to miało być wielkie święto polskiego sportu. I było. Co prawda w okolicznościach przyrody przypominających biblijny potop, ale święto było chyba nawet większe niż można się było wcześniej spodziewać.

Marian Kmita: A w Turynie CEV pada
fot. PAP
ZAKSA po raz trzeci z rzędu sięgnęła po siatkarską Ligę Mistrzów.

Na dwanaście tysięcy potencjalnych widzów Pala Alpitour Torino co najmniej dziesięć przybyło kibicować jednej z dwóch polskich drużyn. I co ciekawe do Turynu przyjechali nie tylko kibice z Polski, ale i z Londynu, Monachium, Paryża, a nawet zza oceanu. I dobrze uczynili, bo naprawdę było warto.

 

ZOBACZ TAKŻE: Polski siatkarz odszedł z klubu! Czy trafi do innego zespołu z PlusLigi?

 

Oczywiście - zawsze można się do czegoś przyczepić, bo w Turynie nie tylko deszcz ulewnie padał z nieba, ale i CEV w kilku kluczowych organizacyjnych kwestiach. Na przykład nie można zrozumieć, dlaczego - po przykrym doświadczeniu sprzed roku - europejska federacja siatkarska CEV kontynuuje na siłę rozgrywanie obu finałów LM - żeńskiego i męskiego - w tym samym dniu, w odstępie ledwie niespełna trzech godzin.

 

Jak zeznał pytającemu o ten nonsens Sebastianowi Świderskiemu prominentny działacz CEV-u, Włoch Renato Arena – to się najbardziej federacji opłaca. Poza tym Arena dodał, że cały event organizowała wynajęta firma zewnętrzna i to jej specjaliści opracowali taki scenariusz wydarzenia. I tu pies pogrzebany. Firmie zewnętrznej przecież jest wszystko jedno, czy to koncert lokalnej gwiazdy muzyki pop, czy sport przez duże „S”.

 

Trudno wtedy o odpowiednią celebrację takiego sportowego Święta z właściwym uszanowaniem co najmniej zdobywcy pucharu, jego zawodników i kibiców. Jak pisałem wyżej, co najmniej 80 procent znakomitej widowni na meczu ZAKSY z Jastrzębskim to byli Polacy, ale organizator imprezy nie wpadł na to, aby powitać po polsku kibiców obu drużyn. Wodzirej imprezy kierował całą akcją używając - co naturalne i wygodne dla niego – włoskiego i kilku podstawowych zwrotów po angielsku. Szkoda, bo to co dla CEV-u jest czarna magią, od lat ma miejsce na ważnych meczach organizowanych przez UEFA i FIFA. Na wielkich turniejach i w finałach LM, Ligi Europy czy Ligi Konferencji zawsze wita się kibiców obu drużyn w ich ojczystym języku. Niby nic wielkiego, ale od razu robi się na trybunach milej.


Druga naganna historia dotyczy tego, co dzieje się przy wręczaniu pucharów - jednocześnie zdobywczyniom i zdobywcom najważniejszego, klubowego siatkarskiego trofeum. Niewyobrażalna skala organizacyjnego zamieszania, dezorientacji biorących w niej udział zawodniczek, zawodników i działaczy i… telewizyjnych realizatorów, którzy z naturalnych powodów tracą głowę i już po kilku minutach nie wiedzą kogo i jak długo pokazywać. Nikt tak nie robi na świecie, ale CEV - tak. Ze źle pojętej oszczędności psuje widowisko, tym samym swój najlepszy eksportowy produkt i co najgorsze nie pozwala się nim cieszyć wygranym drużynom i ich kibicom w skali, jaka jest przyjęta w całym, pozostałym sportowym świecie za absolutna normę.

 

O możliwości zagrania zwycięskim Turczynkom i Polakom ich hymnów narodowych nie wspomnę, bo to już pewnie dla CEV-u zagadnienie wyższej, kompletnie niezrozumiałej potrzeby. Organizatorzy chcieli się nieco przymilić Polakom, więc do uroczystego wniesienia Pucharu Europy do turyńskiej hali wybrali Edwarda Skorka i Nikolę Grbica. Tyle tylko, że tego drugiego poinformowali o tym wyróżnieniu na niecałe dwie godziny przed zdarzeniem i biedaczysko w gorączce musiał biec do sklepu kupić porządny garnitur przystający fasonem do okazji.


I mógłbym jeszcze podać kilka przykładów, że od strony organizacyjnej sobotni podwójny finał to było zjawisko - jak to mawiał Franek Dolas po włosku – „bordello bum, bum”. Ale daruję sobie, bo nie chcę psuć ogólnego odczucia, że w sobotę dokonała się w historii polskiego sportu rzecz wielka i tego żaden, nawet najgłupszy działacz CEV odebrać nam nie może.


A że była to rzecz niezwykła to nie nam, zatopionym od dekad w problemach polskiej siatkówki oceniać. Trzeba głosu z boku. I takim głosem był anonimowy, młody gracz szwajcarskiego Servette Star Volleyball Club Geneve, siedzący rząd niżej przed nami. Zapytałem, co robi na tym meczu, a on odpowiedział: - „ To grzech mieszkać tak blisko i nie obejrzeć największych gwiazd siatkówki na żywo i to w takiej oprawie. Drugiej takiej okazji nie będzie.” I to jest prawda. Chociaż my w Polsce jesteśmy już od dawna przyzwyczajeni, że mecz siatkarski to wielkie widowisko sportowe i prawdziwe rozrywkowe big show, to za granicą wciąż robi to wrażenie na etranżerach. I chociaż CEV robi wszystko, żeby popsuć rozmach tego święta, my się nie dajemy i pokazaliśmy w Turynie, jak się robi siatkówkę po polsku. Nawet za granicą.

Polsat Sport
Przejdź na Polsatsport.pl

PolsatSport.pl w wersji na telefony z systemem Android i iOS!

Najnowsze informacje i wiadomości na bieżąco, gdziekolwiek jesteś.

Przeczytaj koniecznie