Trener Ruchu Chorzów 20 godzin żył w strachu. "Tego słowa na A boję się używać"
W sobotę po 19.00 skończyło się przegrane przez Ruch Chorzów derbowe spotkanie z GKS Katowice. Do niedzieli, do 15:25, kiedy skończył się mecz Wisły Kraków z Zagłębiem Sosnowiec, Niebiescy szykowali się na baraże. – Zaraz po meczu w Katowicach powiedzieliśmy sobie, że musimy się nastawić na to, żeby wygrać z Tychami. Jednak znów wszystko jest w naszych nogach i głowach, bo grające na luzie Zagłębie zrobiło w Krakowie coś, czego się nie spodziewałem – przyznaje trener Ruchu Jarosław Skrobacz.
Dariusz Ostafiński: To musiał być trudny weekend. Domyślam się, że od zakończenia waszego meczu w Katowicach do końcowego gwizdka spotkania Wisły z Zagłębiem towarzyszył panu strach i obawa o to, że na samym finiszu szansa na bezpośredni awans wymknie się wam z rąk.
Jarosław Skrobacz, trener Ruchu Chorzów: Co tu mądrego powiedzieć. Po wygranej na Arce, a to było ważne spotkanie, powiedziałem, że jeszcze nie ma czego świętować, bo każda drużyna z czołówki jakąś wpadkę zaliczy. I to się w naszym przypadku sprawdziło w Katowicach. My byliśmy faworytem. Wydawało się, że wygranie tam będzie łatwe. A jednak ta presja tak związała nam nogi, że nie daliśmy rady. Ktoś, patrząc z boku powie, że to sensacja, ale w tej lidze więcej jest takich wyników. Sensacja goni sensację.
Czyli przegraliście mecz w głowach.
Jak się gra taki mecz, to nie sposób zupełnie zapomnieć o tym, jak wygląda sytuacja w tabeli. Doskonale zdawaliśmy sobie sprawę, że cztery punkty w dwóch meczach dają nam awans. I bardzo chcieliśmy w Katowicach zrobić ten pierwszy krok, żeby na nikogo się nie oglądać. Zwłaszcza na Wisłę, która wiosną jest naprawdę mocna.
Przed ostatnią kolejką będziecie się oglądać już nie tylko na Wisłę.
To prawda. Pocieszenie jest takie, że nawet jakbyśmy z Katowic przywieźli ten jeden punkt, to nic by nam to nie dało.
Bo za plecami jest Termalica.
Z którą jesteśmy na remis, jak idzie o bezpośrednie spotkania, ale mamy gorszy bilans bramowy. I ze względu na Termalicę musimy wygrać, żeby nie musieć się o nic martwić. A jak chodzi o Wisłę, to wystarczyłby nam remis. Z nimi mamy lepszy bilans bezpośrednich spotkań, więc zrównanie się punktami nie byłoby problemem. My jednak nie oglądamy się wyłącznie na Wisłę, a jeszcze Puszczy bym nie skreślał, bo jak wygra poniedziałkowy mecz, to zbliży się do nas na 1 punkt.
Można się nieźle w tych obliczeniach zakręcić.
Można, ale my patrzmy na siebie. Nie możemy powtórzyć pierwszej połowy z Katowic. Nie możemy po raz drugi popełnić tego samego błędu.
Jakiego?
Chodzi o to, że nie dźwignęliśmy ciśnienia. Nam się wydawało, że będzie przyjemnie, a GKS zdeterminowany i zmobilizowany kompletem publiczności popsuł nam plany. Im wyszedł ten mecz w całości. Nam dwadzieścia minut. Po strzeleniu wyrównującej bramki pojawiło się w głowie, że remis jest dobry i to nas zgubiło. Trzeba grać o zwycięstwo do końca. Jak się zaczyna kalkulować, to się człowiek gubi.
To zadziwiające, co presja potrafi zrobić z zespołem.
To akurat prawda. Ta presja najpierw załatwiła nas, a potem Wisłę, której też zaczęło się wydawać, że ma wszystko w swoich nogach, ale nie wytrzymała ciśnienia. Strzelili gola na 1:0, a potem się zaczęło. Zagłębie grając na luzie, podejmowało decyzje, jakich nie podjęłoby w normalnych warunkach. I stąd to zwycięstwo. Na luzie gra się zdecydowanie łatwiej niż wtedy, gdy coś trzeba zrobić. Dlatego ja tej ostatniej kolejki się obawiam. Szczęście jest tak blisko, że teraz trzeba intensywnie chłodzić głowy.
Inna sprawa, że lepsza taka sytuacji, niż ta, w której Wisła dowozi to 1:0 do końca.
To na pewno. Zresztą ja panu powiem, że miałem obawy, że oni to dowiozą. Szybko strzelili gola, mieli dużą przewagę. Była obawa, że pójdą za ciosem. Górą byli jednak ci grający na luzie. Dlatego teraz powiem, że w ostatniej kolejce żaden faworyt nie może być pewny wygranej. Ani my, ani Wisła w Łęcznej, ani Termalica u siebie z Arką, bo Arka też musi wygrać, chcąc zagrać w barażach.
Ruch przez dwadzieścia godzin też był już jedną nogą w barażach, bo trudno było sobie wyobrazić, że Wisła przegra.
Po meczu w Katowicach powiedzieliśmy sobie, że z Tychami musimy zagrać inaczej, lepiej. Okazało się jednak, że wygranie dwóch spotkań z rzędu przerosło Wisłę. To niczego jej nie umniejsza, bo w tej lidze takie rzeczy się zdarzają, ale dzięki niespodziance w Krakowie znów wszystko jest w naszych nogach. To najważniejsze.
Dzwonił pan do Marcina Malinowskiego z podziękowaniem? Znacie się przecież, byliście kiedyś razem w Odrze Wodzisław.
Jesteśmy w kontakcie. Jednak nie dzwoniłem, nie dziękowałem. Oni wiedzą, że nam pomogli. Na nic się to jednak nie zda, jeśli w ostatnim meczu nie postawimy kropki nad „i”. Wydaje się to proste, bo mamy niezłą średnią, jak chodzi o zdobyte punkty na mecz, bo jesteśmy wyżej w tabeli niż Tychy. Są jednak te wszystkie niezwykłe okoliczności. Ja w ogóle to boję się tego słowa na „A” używać. Zresztą nie lubię opowiadać. Wolę się cieszyć, jak już coś się stanie.
Domyślam się jednak, że to słowo na „A” wymieniają wszyscy wokół.
Ciśnienie w Chorzowie jest ogromne. Ta chęć awansu jest wielka. Od miesiąca nie mówi się o niczym innym. Kibice to już sobie nawet nie wyobrażają tego, że to się inaczej skończy.
A Wisła z Termalicą tylko czekają na potknięcie.
Wisła zimą takie transfery zrobiła, że Ruch nawet na jednego z tych zawodników nie byłoby stać. Oni tam postawili wszystko na jedną kartę. My w Chorzowie musieliśmy twardo stąpać po ziemi, bo przecież redukujemy długi.
To co będzie dalej?
Trzeba będzie usiąść, porozmawiać, ustalić wspólną wizję. Jeśli dojdziemy do wniosku, że chcemy dalej ciągnąć ten wózek w jedną stronę, to tak będzie. Najpierw jednak wygrajmy z GKS-em, a potem zobaczymy, co dalej.