Marian Kmita: Niemcy grają, Polska wygrywa
Kiedyś Gary Winston Lineker powiedział, że „Piłka nożna to prosta gra, w której 22 zawodników biega za piłką przez 90 minut, a na koniec i tak wygrywają Niemcy.” Po sobotnim spotkaniu na Stadionie Narodowym, definicję futbolu wedle Linekera trzeba jednak będzie mocno zmodyfikować, bo na boisku było zupełnie odwrotnie. Niemcy grali, strzelali i mieli stuprocentowe okazje, a na koniec i tak wygrali Polacy.
Oczywiście, bohaterem meczu oprócz Kuby Błaszczykowskiego został Wojciech Szczęsny, ale dużym uproszczeniem byłoby tylko jemu przypisać ten – niewątpliwy – sukces. To z czego trzeba się przede wszystkim cieszyć, to chyba to, że woli walki nie zbrakło naszym reprezentantom ani na minutę. I chociaż umiejętności piłkarskich często nie starczało, to duchem byli wielcy, i może dlatego ten mecz ostatecznie wygrali.
Mobilizacja w naszym zespole była wielka nie tylko z powodu benefisu Kuby Błaszczykowskiego, ale i konkretnego przeciwnika. I tu na chwilę zatrzymam się przy całym tym wariactwie dotyczącym współczesnych relacji pomiędzy narodem polskim i niemieckim. Na szczęście to niemądre medialne szczucie na Niemcy nijak nie przełożyło się na nastroje kibiców i w czasie hymnu naszych zachodnich sąsiadów odezwały się tylko nieliczne, pojedyncze gwizdy. I bardzo dobrze, bo sport trzeba oddzielać od polityki gdzie się da i jak się da. Widać, że Polacy zdają się o tym wiedzieć i rozumieją to właściwie. Powiem więcej, jako Dolnoślązakowi z urodzenia kultura niemiecka, zwłaszcza ta materialna otaczała mnie z każdej strony, ale nie miała ona nigdy stygmatu Hitlera czy generalnie faszyzmu. Więcej, kiedy jako nastolatek kibicowałem Brazylii Pelego, Holandii Cruyffa i właśnie drużynie Helmuta Schoena – mistrzom Europy z 1972 roku, to w kontekście tych ostatnich ani razu nie przyszło mi ich gry kojarzyć z wrześniem 1939 roku, obozem w Oświęcimiu czy Powstaniem Warszawskim. Oni po porostu grali bardzo dobrze w pikę nożną. Tylko tyle i aż tyle. Oczywiście płakałem jak bóbr z rozpaczy po przegranym „meczu na wodzie” drużyny Kazimierza Górskiego w 1974 roku i skakałem do góry z radości po wygranej zespołu Adam Nawałki czterdzieści lat później. Nie miało to jednak nic wspólnego z historią naszych narodów, a z racji wykształcenia historycznego znam ją dość dobrze.
ZOBACZ TAKŻE: Polska z Mołdawią niczym Niemcy na Narodowym? "Nie sztuką będzie utrzymać się przy piłce"
Dlatego, po meczu byłem dumny nie tylko z Kuby Błaszczykowskiego i jego wielkich, nie tylko piłkarskich dokonań, ale i z naszych kibiców – już naprawdę – prawdziwych Europejczyków siedzących, na naprawdę europejskim, nowoczesnym stadionie. Wracając do Kuby, to żal, że to wszystko co dobrego spotkało - jego i nas, z powodu jego gry w kadrze, jest już za nami. Ba, ten ostatni kwadrans, który miał okazję zagrać z orłem na piersi wcale nie wyglądał na kurtuazję ze strony naszego trenera, kolegów z drużyny czy przeciwnika. Bynajmniej! Pan Kuba podołał i postawił mocny stempel na swojej wspaniałej reprezentacyjnej karierze. Należało się, bo jak słusznie zauważył w niedzielnym „Cafe Futbol” Czarek Kowalski, co najmniej do 2016 roku, Kuba Błaszczykowski był bezwzględnie naszym najlepszym piłkarzem, albo nawet – jak głosił jeden z transparentów na stadionie – „Kuba – więcej niż piłkarz” – właśnie kimś więcej. Dlatego wielkie dzięki i ukłony dla Pana Kuby na resztę piłkarskiego i po piłkarskiego życia.
Mecz Państwo widzieliście, więc nie ma co opowiadać jakichś fantasmagorii. Mieliśmy więcej szczęścia niż rozumu, ale najważniejsze, że Fernando Santos wie czego chce. Ściągając w sobotę z boiska Lewadnowskiego, Zielińskiego i Bereszyńskiego nasz coach udowadnia, że właściwie rozumie nasze priorytety i symboliczne, „narodowe” zwycięstwo nad Niemcami jest dla niego mniej ważne niż trzy punkty w najbliższym meczu z Mołdawią. I bardzo dobrze, ktoś tu, nad Wisłą, musi mieć zimną głowę.
Przejdź na Polsatsport.pl