Marian Kmita z Kiszyniowa: Samotność Jakuba Kamińskiego
Minęło kilkanaście godzin od meczu w Kiszyniowie, a my wszyscy, którzy widzieliśmy to na żywo i z bliska, chyba jesteśmy nadal zakłopotani problemem sklasyfikowania tego niecodziennego zjawiska. Nie piszę o katastrofie, blamażu czy kompromitacji, ale właśnie o zjawisku niewytłumaczalnym, jak UFO w Roswell.
Fernando Santos powiedział po meczu, że niczego nie rozumie, bo nigdy wcześniej w swojej karierze nie przeżył niczego podobnego. Ja również w swojej ponad pięćdziesięcioletniej karierze kibica polskiej reprezentacji nie pamiętam meczu, w którym prowadzilibyśmy z kimkolwiek 2:0 i ostatecznie mecz przegrali. Nawet w ważnych meczach z Brazylią, Argentyną, Włochami, Holandią czy Niemcami, a co dopiero z przeciwnikiem klasy wczorajszej Mołdawii.
ZOBACZ TAKŻE: Marian Kmita: Dobre czasy dla Ligi Mistrzów
Ba, podróżujący ze mną do Kiszyniowa, polski Mick Jagger - Wojtek Gąsowski, który osobiście oglądał w swoim pięknym i długim życiu setki meczów polskiej kadry, z Wembley’ 73 na czele, też łapał się za głowę. Po ostatnim gwizdku sędziego na kiszyniowskim ministadionie siedzieliśmy osłupiali i niewierzący w to, co dokonało się w drugiej połowie meczu.
Ładnie opisał to w kilkunastu prostych zdaniach Romek Kołtoń w „Prawdzie Futbolu”, pokazując zmierzch liderów naszej reprezentacji i brak ich mentalnych następców, jako główny powód naszych kłopotów w Mołdawii. Roman nie dotknął chyba jednak sedna sprawy, który sprowadza się do obserwacji, że dzisiaj nasza drużyna jest całkowicie zdezintegrowana, pogrążona w swoich indywidualnych kłopotach i trudno wskazać kogoś jednego, który jest za to odpowiedzialny.
Teoretycznie za wynik odpowiada trener Santos, ale przecież on nie ma i nigdy nie będzie miał wprost wpływu na wydarzenia na boisku. Zatem drugim w kolejce do przejęcia odpowiedzialności za los drużyny powinien być chyba Robert Lewandowski, nota bene uwielbiany przez mołdawską młodzież, jak Beatlesi przez swoje fanki u szczytu sławy. Powinien, ale ma mnóstwo swoich spraw na głowie, a poza tym do takiej funkcji nie jest ani przyzwyczajony, ani – moim zdaniem – nie ma naturalnych, charakterologicznych predyspozycji.
Tym bardziej trudno takich cech szukać u Piotra Zielińskiego, bo on ma już zupełnie wątłą strukturę psychicznej wytrzymałości i odporności na stres. Obaj świetnie grają w piłkę w swoich klubach, ale nie są ich mentalnymi przywódcami, takimi, jakimi w kadrze byli bez wątpienia Kamil Glik i Grzegorz Krychowiak, ale ich już nie ma i w przyszłości - być zwyczajnie nie może.
Dlatego, po szybko straconej bramce w drugiej połowie w naszej drużynie nie było nikogo, kto wyparłby z głów naszych reprezentantów, jak to powiedział po meczu Jan Bednarek – wizję wakacji na słonecznych, urlopowych plażach.
ZOBACZ TAKŻE: Marian Kmita: Szymon Marciniak - dobro narodowe
Nikogo nie było i nikogo nie ma i co gorsza, jesienią też chyba nie będzie. A najbardziej zmartwił mnie obrazek samotnego Jakuba Kamińskiego przeżywającego jeszcze długo po meczu zmarnowaną „setkę”, kiedy niepotrzebnie przekombinował w akcji z Sebastianem Szymańsim szansę na 3:1.
Otóż Pan Jakub stał samotnie, świadom swego ciężkiego grzechu, tam gdzie zastał go ostatni gwizdek sędziego, dobry kwadrans, a jedynym z kolegów z drużyny, który próbował go pocieszyć, był właśnie Sebastian Szymański.
Podobnie było na lotnisku, wszyscy omijali go szerokim łukiem, a przecież on sam meczu nie przegrał. Więcej w prawdziwym kolektywie i dobre, i złe doświadczenia powinny łączyć ludzi. Tu tego widać nie było.
Konkludując - idą dla naszej piłkarskiej kadry czasy ciężkie. Brak liderów doskwiera i będzie nam doskwierał, aż nie znajdziemy młodych Glików i Krychowiaków. I to może jest najpilniejsze zadanie dla Fernando Santosa. Inaczej biada nam wszystkim. Na szczęście tylko w futbolu, bo jak jest ciężko – zawszy możemy asekuracyjnie powiedzieć – przecież to tylko sport.
Przejdź na Polsatsport.pl