Michał Białoński: Napięcia na linii Santos – Kulesza. PZPN dolał oliwy do ognia
Pół roku po skandalicznej awanturze o premie, jaka podzieliła reprezentację Polski na mundialu w Katarze, mamy kolejny gigantyczny kryzys w kadrze. Warto się zastanowić, czy PZPN postąpił dobrze, ostentacyjnie wzywając na dywanik Fernando Santosa, po porażce 2:3 z Mołdawią. Mam co do tego duże wątpliwości. Próba kuracji wstrząsowej, pokazanie, że przecież reagujemy, była dolaniem oliwy do ognia.
Już raz wezwanie na dywanik selekcjonera odbiło się czkawką prezesowi Kuleszy
Ktoś powie, że spotkanie prezesa Cezarego Kuleszy z Fernando Santosem było zaplanowane już przed kiszyniowskim blamażem. Ktoś inny jednak spowodował przecieki kontrolowane, dzięki którym "wezwanie na dywanik" selekcjonera stało się faktem publicznym. Santos wchodził do biura PZPN-u w świetle kamer, a to nie budzi zaufania do szefostwa związku.
ZOBACZ TAKŻE: Oficjalnie! Najlepszy strzelec odchodzi z Wisły Kraków
- Nie tak powinno wyglądać bronienie interesu polskiej piłki. Ona funkcjonuje inaczej, niż klasyczny biznes. Fakt przeprowadzenia takiej rozmowy powinien zostać między trenerem a prezesem, bez żadnych przecieków - uważa Jacek Gmoch w rozmowie z Polsatsport.pl.
Podobnie było zresztą 14 grudnia 2021 roku, gdy na dywanik został wezwany Paulo Sousa, blisko miesiąc po porażce 1:2 z Węgrami na PGE Narodowym. Wchodzącego do siedziby związku Sousę niespodziewanie witali również paparazzi. Po tamtym spotkaniu Sousa zrobił dobrą minę do złej gry, udzielił kilku wywiadów, ale dwa tygodnie później miał już inną robotę – we Flamengo.
- U Paulo Sousy bez polskich asystentów wszystko działało sprawnie, dopóki Portugalczyk miał w federacji interlokutorów, z którymi mógł swobodnie porozmawiać. Później to się wszystko załamało i nastąpił fatalny w jego wykonaniu koniec, gdy nam podziękował za tę współpracę. Zostawmy ten wątek na boku. Natomiast ewidentnie było widać i czuć potrzebę rozmowy bez tłumaczy – powiedział nam w lutym Marek Koźmiński, który jako wiceprezes PZPN-u do sierpnia 2021 r. był wiarygodnym partnerem do rozmów dla Sousy, nie tylko z racji znajomości języka włoskiego, a także piłki nożnej.
Fernando Santos nie zdezerteruje jak Paulo Sousa, ale niesmak pozostaje
Trudno się spodziewać, by Fernando Santos zdezerterował z reprezentacji, jak to uczynił jego Sousa. Na obniżenie napięcia dobry wpływ będzie miała przerwa wakacyjna. Nie zmienia to faktu, że nikt nie ukryje siłowania na rękę selekcjonera z prezesem PZPN-u. Zaczęło się o przepychanki o polskich asystentów selekcjonera. Kulesza proponował Łukasza Piszczka i Tomasza Kaczmarka. "Piszczu" sam zrezygnował, a Kaczmarkowi podziękował Santos, twierdząc, że ma trenera o identycznym profilu w sztabie.
Kulesza odpuścił, ale na pewno jego ambicje zostały podrażnione. Tym bardziej, że Fernando Santos na długo przed pierwszym, marcowym zgrupowaniem wybił z głowy pomysł PZPN-u o Radosławie Michalskim, który miał w kadrze pełnić rolę łącznika z zarządem. Uchwała zarządu w tej sprawie nie weszła w życie. Michalski publicznie stwierdził, że Grzegorza Mielcarskiego nie będzie w sztabie reprezentacji. Na Santosa i Mielcarskiego te słowa podziałały jak płachta na byka. Tym bardziej, że zostały wypowiedziane przed pierwszym spotkaniem Kuleszy z Mielcarskim.
Fakty są takie, że to Mielcarski, a nie Michalski jest w reprezentacji Polski. Ta kolejna przegrana potyczka z Santosem również musiała zaboleć Cezarego Kuleszę. Zresztą to Mielcarski, jako jedyny członek sztabu, przyszedł z Portugalczykiem na spotkanie z szefem polskiej piłki.
Później byliśmy jeszcze świadkami szamotaniny o mecz z Niemcami, którego nie chciał Santos, bo kolidował mu w przygotowaniach do starcia z Mołdawią.
Wezwanie na dywanik i uczynienie z tego szopki medialnej na pewno spowoduje głęboką rysę na współpracy Santosa z PZPN-em. Najgorsze w tym wszystkim jest to, że spotkania prezesa z selekcjonerem powinny być częste, odbywać się powinny w jak najwęższym gronie. Tylko tak można zbudować nić porozumienia i zaufania.
Również przez te kłopoty komunikacyjne doszliśmy do takiej sytuacji, że w styczniu każdy uznał za sukces zatrudnienie Fernando Santos, a w czerwcu, po rozegraniu zaledwie czterech meczów, wielu osobom, w tym również decydentom PZPN-u, chodzi po głowie rozstanie z selekcjonerem. Podobnie było na mundialu – mało kto cieszył się z pierwszego po 36 latach wyjścia z grupy, bo wszystko przykryła afera premiowa.
Koźmiński przestrzegał. Dobra komunikacja to podstawa
- Jeżeli na najwyższych szczeblach PZPN-u nie ma takich zdolności językowych, aby pójść z selekcjonerem na kolację, porozmawiać w cztery oczy, bez udziału tłumacza czy sekretarza generalnego, to ja sobie nie wyobrażam, aby prezes nie miał w środku swojego człowieka. I myślę, że ze znalezieniem go będzie trudno – przestrzegał w lutym Marek Koźmiński.
Oczywiście, Fernando Santos również sobie nagrabił. Pomimo obecności w sztabie Mielcarskiego, jego komunikacji z zespołem nie można nazwać nawet dostateczną. Natomiast wstydliwej porażki z Mołdawią doznaliśmy przez koszmarne błędy indywidualne czterech piłkarzy i brak właściwej reakcji zespołu na nie, a nie przez decyzje Santosa.
Nie ulega też wątpliwości, że napięcie na linii Kulesza – Santos nie służy nikomu. Ten granat trzeba rozbroić.
Natomiast piwo, jakiego nawarzył w eliminacjach do Euro 2024, gdzie wyprzedzają nas nie tylko Czechy, ale też Albania i Mołdawia, Fernando Santos musi wypić sam.
Z kolei PZPN, skoro powiedział A, wybierając Santosa na selekcjonera, to teraz musi powiedzieć B, dając mu wsparcie przy pierwszym poważnym kryzysie sportowym. Kryzysie, jakiego wobec zmiany pokoleniowej można się było spodziewać.
Przejdź na Polsatsport.pl