Marek Magiera: Ćwierć wieku emocji, wzruszeń i wspaniałych przeżyć…
W środę w Gdańsku rozpoczyna się finałowy turniej Ligi Narodów siatkarzy. Od niedawna rozgrywany jest w formule pucharowej, a nie jak w przypadku lat wcześniejszych turniejowej. Teraz nie ma miejsca na potknięcie, nawet minimalną stratę, bo porażka od razu eliminuje z rywalizacji. Oczywiście wyłączając mecze półfinałowe, bo przegrani z tych spotkań zagrają jeszcze ze sobą o trzecie miejsce i medal brązowy.
Nie ma co ukrywać, że dla tych najlepszych liczyć się będzie tylko pierwsze miejsce, co wynika z pozycji, ogrania, doświadczeń i ostatnich dokonań, które wpisują się w tak zwaną definicję sukcesu. Sami kiedyś byliśmy w takiej sytuacji, że pukaliśmy do światowej czołówki, ale czegoś brakowało, aby na stałe zapisać się w ścisłym TOP-ie. Było srebro w Japonii na mistrzostwach świata, był wreszcie tytuł mistrzowski na kontynencie w roku 2009, ale podium Ligi Narodów, czy wcześniej Ligi Światowej – pierwowzoru obecnych rozgrywek do którego za chwilę wrócimy – jak nie było tak nie było. Nie udało się go wywalczyć ani w Katowicach w roku 2001, kiedy byliśmy gospodarzami imprezy, ani w roku 2007, gdzie też pełniliśmy rolę gospodarza i też graliśmy w naszej mekce – katowickim Spodku. Udało się wreszcie w 2011 roku, nomen omen w Gdańsku, gdzie w dramatycznych okolicznościach sięgnęliśmy po brąz ogrywając wówczas w meczu o to miejsce rewelacyjną Argentynę. Dzisiaj jest zupełnie inaczej.
Ćwierć wieku w elicie
Jak dotąd reprezentacja Polski siatkarzy rozegrała w Lidze światowej i w Lidze Narodów 342 spotkania. 262 w Lidze Światowej i 80 w Lidze Narodów. Bilans tych spotkań, to 223 wygrane (143 w LŚ i 51 w LN) i 148 przegranych (119 w LŚ i 29 w LN). Pierwszy mecz Ligi Światowej nasza kadra rozegrała w Lipecku z Rosją wygrywając 3:2 – było to 14 maja 1998 roku. Pierwsze – i jak dotąd jedyne – zwycięstwo w rozgrywkach odnieśli podczas turnieju w Bułgarii pokonując 8 lipca 2012 roku w finale w Sofii reprezentację USA 3:0. Nasz medalowy dorobek w rozgrywkach Ligi Światowej i Ligi Narodów to pięć medali – jeden złoty, jeden srebrny i trzy brązowe. Ostatni z nich wywalczyła rok temu drużyna Nikoli Grbića podczas finałowego turnieju w Bolonii.
Jak było na początku…
Dzisiaj jest świetna okazja, aby przy okazji rozpoczęcia finałowej rywalizacji Ligi Narodów podczas turnieju w Gdańsku, przypomnieć jak wyglądały nasze początki na siatkarskich salonach. Pokolenie dzisiejszych czterdziestoparolatków kochających siatkówkę pamięta to doskonale, młodszym fanom warto, to przypomnieć…
Był może 1995 albo 1996 rok. W polskiej telewizji siatkówki człowiek nie uświadczył. Raz na jakiś czas, głównie w sobotę wieczorem albo w Sportowej Niedzieli pojawiały się migawki z meczów naszej ligi. Jedna akcja, po meczu „setka” z trenerem albo zawodnikiem, krótki komentarz, wyniki kolejki i tabela. Tyle. Ale jak ktoś dysponował anteną satelitarną i poskakał sobie po zachodnich kanałach, to miły siatkarski kwiatek co jakiś czas mu wpadał. Była taka stacja, która nazywała się Screensport, która specjalizowała się głównie w sportach motorowych z angielskim żużlem na czele. Z czasem jednak na antenie zaczęły pojawiać się inne dyscypliny. A to golf, a to koszykówka, piłka wodna i wreszcie, w niewielkim wymiarze, ale jednak - siatkówka. I tam, w okresie wczesnoletnim, już po naszym ligowym sezonie, w każdy... wtorek można było obejrzeć reprezentację Holandii z weekendowych meczów Ligi Światowej.
Obiekt westchnień...
Stare dzieje. Patrząc na to wszystko z perspektywy dwudziestu pięciu lat od debiutu reprezentacji Polski w Lidze Światowej można się tylko uśmiechnąć. Dla nas, dla Polaków, Liga Światowa była obiektem westchnień i bliżej niewyobrażalnych marzeń. Wszystko było... takie kolorowe, takie duże, wręcz na pierwszy rzut oka nieosiągalne. Wspomnieni Holendrzy swoje mecze rozgrywali w Hali A'Hoy w Rotterdamie (dokładnie tej samej w której w tym roku z udziałem Polaków odbył się jeden z turniejów fazy zasadniczej), której trybuny co raz wypełniane byle piętnastoma tysiącami kibiców ubranych w jednolite pomarańczowe koszulki. Dziś w Polsce na nikim to nie zrobi wrażenia, bo my dzisiaj takich hal w Polsce mamy z dziesięć, a na trybunach od lat jest kolorowo. I tak samo będzie w Gdańsku, nawet podczas meczów, w których nie będą grali Polacy.
Zielone światło
Kto pamięta nasz debiut w Lidze Światowej w 1998 roku ten śmiało może stworzyć jedyną w swoim rodzaju retrospekcję jak siatkówka ewoluowała w naszym kraju i jaki osiągnęła poziom. I ciekawe, gdzie byłaby dzisiaj, gdyby nie ówczesna determinacja Janusza Biesiady, Artura Popko, Mariana Kmity i Ireneusza Mazura. Gdzie byłaby nasza siatkówka dzisiaj, gdyby nie było warszawskiej restauracji „U Szwejka”, a później sygnalizacji świetlnej przy Placu Trzech Krzyży? Brzmi zagadkowo, prawda? Ale tak też było wtedy z naszą siatkówką. Wszyscy chcieli, mieli ambicje, ale chyba nikt do końca nie wiedział, co z tego wyjdzie. Najważniejsze jednak, że to właśnie tam zapalone zostało zielone światło dla siatkówki.
Przy komplecie publiczności
Na początku była obawa. Głównie o wynik sportowy, bo nie ma co ukrywać, choć złoci juniorzy trenera Mazura porywali się na wielkie rzeczy w swoich kategoriach wiekowych, to tutaj jednak przyszło im się mierzyć z prawdziwą elitą. Włochy, Rosja, Brazylia, Kuba były potęgami, które między sobą rozstrzygały praktycznie wszystkie imprezy. No i my mieliśmy z nimi wtedy grać. I graliśmy, przy okazji budując background widowiska, który do dziś – mimo wielu innowacji – stanowi absolutny wzorzec dla wszystkich federacji zrzeszonych w FIVB. Dziś to już wiemy. Nowe pokolenia Polaków, którzy złote lata siedemdziesiąte naszej siatkówki znały jedynie z opowieści rodziców, albo dziadków, pokochały siatkówkę właśnie dzięki Lidze Światowej. Do tego stopnia, że hale wypełniały się do ostatniego miejsca nie tylko podczas meczów, ale także treningów siatkarzy. Doświadczyli tego między innymi Kubańczycy, którzy podczas Finał Eight rozegranego w katowickim Spodku w 2001 roku swoją bazę przygotowawczą mieli w Kędzierzynie Koźlu. Od pierwszego do ostatniego dnia ich pobytu w tym mieście na zajęciach treningowych towarzyszył im komplet publiczności na widowni.
Koło zamachowe
Widowiska organizowane przy okazji meczów Ligi Światowej szybko zyskały uznanie na całym świecie. Z czasem zyskała je także nasza reprezentacja, która krok po kroku wchodziła do światowej czołówki. Nie ma się co czarować, ale gdyby nie 1998 rok i wylany wtedy solidny fundament pod rozwój całej dyscypliny, to dziś pewnie nie bylibyśmy w tym miejscu, w którym jesteśmy, a po drodze pewnie nie byłoby tych wszystkich wywalczonych medali z dwoma mistrzostwami i dwoma wicemistrzostwami świata na czele. Dla wielu młodych chłopców, dziewcząt zresztą też, kołem zamachowym które zadecydowało o tym, że zainteresowali się siatkówką i zaczęli uprawiać ten sport były mecze naszej reprezentacji właśnie w Lidze Światowej.
Ze święta na poligon...
Przez kilka dobrych lat, zaczynając od 1998 roku, Liga Światowa (dzisiaj oczywiście już Liga Narodów) była najważniejszym wydarzeniem dla siatkarskich kibiców w Polsce. Była też wyzwaniem dla trenerów i zawodników, bo dla nich to też była jedna z niewielu okazji, aby zmierzyć się w bezpośrednim starciu z drużynami z topu. Dziś sami do tego topu należymy i Ligę Narodów możemy potraktować jako etap przygotowań do mistrzowskich imprez (czasami wystawiając do meczów umowny „drugi skład”, ale też gwarantujący przyzwoity – wysoki poziom) w tym roku do Mistrzostw Europy, czy olimpijskiej kwalifikacji, choć tutaj to tak nie do końca, bo jest jeszcze ranking FIVB, który dla najlepszych stanowi wentyl bezpieczeństwa na wypadek, gdyby gdzieś tam komuś z tych lepszych przypadkowo powinęła się noga.
Przejdź na Polsatsport.pl