Marian Kmita: Między Londynem a Gdańskiem
Jak powszechnie wiadomo - podróże kształcą, i to wszystkie bez wyjątku. Zawsze wnoszą coś do naszego życia. W ostatnich dziesięciu dniach miałem przyjemność wybrać się na końcówkę wimbledońskiego turnieju i finałowe mecze siatkarskiej Ligi Narodów w Gdańsku. I choć Wimbledon gościł najlepszych tenisistów świata już po raz 136., a Gdańsk to ledwie piąte polskie miasto w historii mające zaszczyt przyjmowania topowych siatkarzy, to jedni od drugich mogliby się sporo nowego nauczyć.
Oczywiście paralela nie jest ani oczywista, ani prosta. Tenis ze swej natury lubi ciszę i porządek, siatkówka, zwłaszcza ta w polskim wydaniu organizacyjnym, zupełnie odwrotnie. Jednak dla obu społeczności bezpośredni udział w widowisku to święto i zaszczyt, a sam sport, choć naturalnie bardzo ważny, zdaje się być lekko na drugim planie. I na kortach Wimbledonu, i w Ergo Arenie w Gdańsku, ci, których tam widziałem, zdawali się być szczęśliwi już tylko dlatego, że mieli fart znaleźć się tam osobiście. I nic dziwnego, bo bitwa, jaką trzeba stoczyć o bilet na takie wydarzenie, to coś mniej więcej porównywalnego do walki o wejściówkę na słynny koncert The Beatles na Shea Stadium w Nowym Jorku. Oczywiście Wimbledon, z racji dwóch tygodni trwania turnieju, jest dla fanów tenisa nieco łatwiejszym łupem. Ale tylko nieco, bo przecież być na Wimbledonie to nie tylko konsekwencja miłości do sportu, ale i objaw zdrowego snobizmu i ambicja wielu turystów nawiedzających stolicę Wielkiej Brytanii w lipcu każdego roku. I choć pojemność kortu centralnego to 15 000 osób, a kortu nr 1 - też solidne 12 500 miejsc, wielu chętnych na bilety musi obejść się smakiem.
ZOBACZ TAKŻE: Wimbledon nie zaszkodził! Iga Świątek wciąż na fotelu liderki rankingu WTA
Podobnie jest w Polsce. Nawet nasze największe hale z Krakowem, Gliwicami, Łodzią, Katowicami i właśnie Gdańskiem na czele nie są w stanie pomieścić wszystkich fanów głodnych wielkiej siatkówki i o każdej wielkiej imprezie jak bumerang wraca temat budowy w stolicy nowoczesnego obiektu na co najmniej 20 tysięcy widzów. Oczywiście, od czasu do czasu można zagrać ważny mecz siatkarski na Stadionie Narodowym, ale na pewno nie należy z tego czynić reguły.
Tak czy owak, te kraje, w których jest duży i funkcjonalny obiekt, mogą liczyć na cykliczne imprezy sportowe, dobry biznes i reklamę swojego miasta i kraju. Tak jest z Wimbledonem od ponad stu lat i nieco krócej z pozostałymi turniejami Wielkiego Szlema, ale z innych dziedzin sportu też mamy pouczające przykłady tego zjawiska. Niemiecka Kolonia, w której zbudowano halę na prawie 20 000 widzów, od 2010 do 2026 roku gości i będzie dalej gościć cyklicznie Final Four handballowej Ligi Mistrzów. Europejska Federacja Piłki ręcznej EHF podpisała tak niezwykle długi kontrakt dzięki wspólnej akcji samorządu Miasta Kolonia i samorządu Północnej Nadrenii i Westfalii z pożytkiem nie tylko dla siebie, niemieckiej piłki ręcznej, ale i generalnie dla całych Niemiec też.
I to jest najlepsza wskazówka dla naszych samorządowców co do kierunku aplikacji o prawo organizacji np. największych imprez siatkarskich w perspektywie najbliższej dekady. Warunki wyjściowe są optymalne. Mamy nie tylko bardzo zdolne pokolenie siatkarzy, ale i gigantyczne doświadczenie w organizacji takich imprez od niemal ćwierćwiecza, czyli pierwszego startu reprezentacji Polski w Lidze Światowej w 1998 roku. Mamy też niezłe obiekty halowe i co najważniejsze - prawie kompletną infrastrukturę komunikacyjna i hotelową. Mamy też, co niebagatelne, piękne, zadbane metropolitalne miasta, które i bez wielkiego sportu są chętnie odwiedzane przez zagranicznych turystów. Mamy w końcu, co najważniejsze, znakomite relacje z władzami światowej i europejskiej siatkówki. W Gdańsku cały weekend spędzili i szef FIVB Ary Graca, i szef CEV Aleksandar Boricic. Był też prezes agencji Volleyball World Finn Taylor, instytucji faktycznie organizującej dla FIVB nie tylko Ligę Narodów, ale i inne wielkie turnieje. Wszyscy oni entuzjastycznie komentowali poziom widowiska w Gdańsku i nie było w tym cienia kurtuazji, bo dzisiaj siatkarska Polska jest dla tej dyscypliny tym, czym turniej wimbledoński dla tenisa. Powodem zazdrości i podziwu dla jednych i wzorem do naśladowania dla innych.
Dlatego naturalną konsekwencją takiego stanu rzeczy byłoby szybkie zbudowanie koalicyjnego, polskiego lobby, podobnie jak w przypadku Niemców w piłce ręcznej, które byłoby w stanie aplikować o wieloletni kontrakt na organizowanie czy to finałów siatkarskiej Ligi Mistrzów, albo lepiej, bo globalnej – Ligi Narodów. Po zakończeniu niedawnych Igrzysk Europejskich zdaje się, że Kraków powinien być naturalnym inicjatorem takiej akcji, ale i Gdańsk po ostatnich doświadczeniach mógłby śmiało podjąć się takiej inicjatywy. Taki ruch powinien też mieć wsparcie nie tylko PZPS, ale i Państwa Polskiego, bo koniunktura na siatkówkę w Polsce może mieć kiedyś swój limit i trzeba o nią starannie dbać. Tym bardziej, że powrót Japończyków do światowej elity będzie rychło skutkował także ich zainteresowaniem organizowania najważniejszych imprez siatkarskich u siebie. A to przeciwnik trudny, ustosunkowany i zasobny - nie tylko w pieniądze.
Konkludując, trzeba o tym myśleć już dzisiaj, bo życie nie znosi próżni, konkurencja jest duża, a marzenie o polskim, siatkarskim Wimbledonie – całkiem realne.