Występ na alibi? Przespana szansa Rakowa Częstochowa
Można oczywiście prężyć muskuły, że w obecnym systemie rozgrywek Liga Europy też jest wielkim sukcesem Rakowa Częstochowa. Kiedy jednak spojrzeć, jak blisko była Liga Mistrzów, jak wysoko można było pofrunąć wygranym dwumeczem z FC Kopenhaga, zostaje wielkie poczucie niedosytu i poczucie nieco przespanej szansy.
Wychodząc ze stadionu Parken, patrząc na twarze piłkarzy, sztabu trenerskiego, a także zarządzających klubem mistrza Polski, można było odnieść wrażenie, że to jakaś popogrzebowa stypa, a nie największy europejski sukces w historii klubu. A przypomnijmy, że Raków osiągnął go już przy trzecim podejściu do pucharów po tym jak z buta wszedł do czołówki polskich rozgrywek. Mitygując oczekiwania Liga Konferencji była głównym celem, ale apetyt wzrastał w miarę jedzenia. Trzy skutecznie pokonane rundy kwalifikacyjne, sprzyjające losowanie, co pokazała nie tylko teoria, ale także wydarzenia boiskowe w dwumeczu z Duńczykami - to wszystko pozostawia w nas poczucie szansy, która była na wyciągnięcie ręki. Wracając do atmosfery w częstochowskiej delegacji, najczęściej wybrzmiewały konstatacje dotyczące sposobu rozegrania dwumeczu z FC Kopenhaga. W skrócie chodzi o to, że gdyby Raków przegrał w Sosnowcu 0:1, a w środę rywal „poprawiłby” bezdyskusyjnym 3:0, nikt nie miałby złudzeń, można byłoby się rozejść i cieszyć z tego, co zostało. Jednak Duńczycy nie byli wcale tak daleko, oczywiście pod względem jakości i europejskiego doświadczenia stoją wyżej, ale można było zrobić więcej, by choćby dać sobie szansę. Jak w starym dowcipie: wysłać kupon, jeśli czeka się na wygraną w loterii.
ZOBACZ TAKŻE: Tomasz Hajto wskazał winnego odpadnięcia Rakowa. "Zachował się fatalnie"
Za późno – to kolejna fraza, która wśród częstochowskich VIP-ów, także tych z gabinetów, padała dość często. Raków zagrał w środę w Kopenhadze rozsądnie, aż za rozsądnie, zachowując się tak, jakby po pierwszym meczu to mistrzowie Polski mieli jednobramkową zaliczkę. Oczywiście nikt nie oczekiwał, że goście rzucą się do odrabiania strat bez opamiętania, bo byłoby to strategią prowadzącą do sportowego samobójstwa, ale powściągliwość częstochowian, którzy pięknie rozgrywali piłkę, ale tylko w 2/3 boiska, była wręcz irytująca. Czy to kwestia małego rażenia częstochowskiej ofensywy, czy to kwestia wyborów personalnych, czy może zarządzania meczem, kiedy zegar nieubłaganie odliczał minuty przybliżając gospodarzy do końcowego sukcesu?
Byłoby nietaktem porównywać trenerów obu drużyn i post factum mądralować się, że ten z Kopenhagi miał więcej sprytu, ale to właśnie gospodarze zaskoczyli wystawieniem Lukasa Leragera, nominalnie defensywnego pomocnika w miejsce wybitnie ofensywnego gracza, jakim jest 18-letni Roony Bardghji. Już ten ruch wskazywał, że Kopenhaga miast atakować od pierwszych minut, by pozbawić Raków złudzeń na początku, będzie zachowawczo czekać na własnej połowie. Goście trzymali się jednak kurczowo swojego planu, by piłkę rozgrywać od tyłu i wyczekać swoich nielicznych szans, co ciekawe, do zmiany nastawienia nie skłoniła ich nawet stracona bramka w 35 minucie. Reakcje na przebieg wydarzeń w końcu były, ale chyba za późno, czego dowodem niech będą ożywcze zmiany Johna Yeboaha (w 76 minucie) i Łukasza Zwolińskiego (dopiero w 84 minucie). Jak na dwubramkową stratę do odrobienia na boisku rywala, ruchy te wydają się być zbyt powściągliwe. Jak pisałem wcześniej, fraza „to wszystko za późno” powtarzana była wczoraj przez ludzi z Rakowa jak mantra. Przez piłkarzy też…
Na tych samych łamach pisałem we wtorek, jak wiele atutów stoi po stronie FC Kopenhaga. Pucharowe doświadczenie około 250 meczów w Europie, dorobek poszczególnych piłkarzy (podstawowa jedenastka gospodarzy rozegrała dwa razy więcej meczów w Europie niż jedenastka gości), ale przede wszystkim jakość, której Rakowowi wczoraj brakowało, ale nie było to aż taką przeszkodą, by nie podjąć wyzwania. Kłopot w tym, że może poza Zoranem Arseniciem, może poza Giannisem Papanikolaou trudno było znaleźć kogoś, kto z grupy podstawowych piłkarzy Rakowa da impuls, wykaże się jednym spektakularnym zagraniem czy choćby pojedynczym nawet sygnałem do ataku. Ten mecz – proszę wybaczyć, ale to tylko wrażenie – wyglądał ze strony gości jak występ na alibi. Rozumieć należy przez to grę, w którą wkalkulowane jest niepowodzenie, ale na tyle znośne, by nie mówić o jakiejś poważnej wpadce.
Żałować należy, że w chwili najwyższej próby nie dali rady ci, którzy wydawali się być filarami zespołu. Bramkarza Vladana Kovacevicia trudno uczynić jedynym winnym, ale prawda jest taka, że nie pomógł on, a może nawet zawalił, przy dwóch straconych golach w rywalizacji z Kopenhagą. Raków przekonał się także, że choć organizacja zespołu stoi na najwyższym poziomie, zaskakuje rywali w Polsce od kilku sezonów, to na Europę jest niewystarczającym środkiem, by znaleźć się w gronie 32 najlepszych klubów kontynentu. Ta nauka oczywiście nie pójdzie w las, jednak pozostaje pytanie, czy kiedykolwiek później częstochowianie będą tak blisko upragnionego celu, czy fortuna znów będzie tak sprzyjająca dając rywali możliwych do przejścia. Przede wszystkim jednak Raków musi oswoić się z rzeczywistością i przestać myśleć o tym, ile można było wygrać awansem do Ligi Mistrzów, tak w kategoriach sportowych, jak i finansowych. By doświadczenia te zaprocentowały w przyszłości, nie należy utyskiwać na los, tylko uderzyć się w pierś, że była to przespana sprawa, i zacząć cieszyć się z wyzwania, jakim będzie Liga Europy. Widocznie na tylko tyle i aż tyle zasługuje polska piłka klubowa.
Przejdź na Polsatsport.pl