Mocne słowa Jana Zielińskiego! "Niektóre sporty nie powinny otrzymywać aż tak wielkiej atencji"
- Ćwierćfinał nie jest zły, ale niedosyt zostaje - przyznał tenisista Jan Zieliński po ćwierćfinałowej porażce - w parze z Monakijczykiem Hugo Nysem - z deblem Ivan Dodig - Austin Krajicek 4:6, 6:2, 3:6 w wielkoszlemowym US Open w Nowym Jorku. Polski deblista odniósł się również do popularyzacji tenisa kosztem innych dyscyplin w naszym kraju.
Był pan za oceanem ponad miesiąc. Jak można ocenić ten czas?
Jan Zieliński: "US swing" zaczął się dla nas z dużym niedosytem, bo dwa razy przegraliśmy w pierwszej rundzie w dużych turniejach w Toronto i Cincinnati, ale potem osiągnęliśmy półfinał w Winston-Salem, gdzie rok temu byliśmy w finale. Nasz apetyt przed US Open był o wiele większy.
Ale pierwszy w karierze ćwierćfinał w Nowym Jorku chyba trochę zrekompensował to uczucie i poprawił nastrój?
To prawda. Nie będę narzekał, ćwierćfinał w Nowym Jorku jest dobrym wynikiem. Tym bardziej, że jest to praktycznie mój pierwszy pełny rok w tourze i tu osiągnęliśmy drugi ćwierćfinał. Ale i niedosyt zostaje, bo stać nas było na więcej. Para Dodig - Krajicek, choć rozstawiona z "dwójką" była w naszym zasięgu. Przegraliśmy w trzech setach, co napawa nas optymizmem na resztę sezonu.
ZOBACZ TAKŻE: Poznaliśmy kolejną półfinalistkę US Open
W maju pokonaliście tych samych rywali w Rzymie w drodze po swój pierwszy w tym roku triumf...
Tak. Przed spotkaniem dysponowaliśmy wnioskami z poprzednich pojedynków, bo graliśmy z nimi też w kwietniu w Monte Carlo, gdzie ulegliśmy 6:7 (3-7), 3:6. Obraliśmy dobrą taktykę, która działała, ale przy kilku kluczowych piłkach zabrakło skuteczności i dokładności. Niestety, brakowało nam wykończenia. Na takim poziomie, z takimi przeciwnikami - obaj wielokrotnie wygrywali wielkoszlemowe turnieje, a Austin jeszcze w czerwcu był numerem jeden w świecie - trzeba zagrać może nie tyle perfekcyjnie, co bardzo, bardzo dobrze. Jak się nie gra tenisa na najwyższym poziomie, to się przegrywa. A my dziś zagraliśmy tak... ok.
W małych punktach wygraliście 80:78...
Nie patrzyłem jeszcze na statystyki, ale spojrzymy i przeanalizujemy. Jeśli wygraliśmy w punktach, mimo iż przegraliśmy mecz 1:2, to dużo to mówi, ale boli jeszcze bardziej...
Co teraz?
Szybko wracam do Polski. W przyszłym tygodniu czeka nas mecz Pucharu Davisa z Barbadosem. Potem będzie chwila przerwy i reset, a następnie lecimy do Azji na turnieje w Pekinie, Szanghaju i Tokio.
Niedługo też w Polsce kolejny Narodowy Dzień Tenisa. Pierwsza edycja odbyła się sześć lat temu. Czy widzi pan przez ten czas zmiany na lepsze?
Na pewno się budzimy się z letargu dzięki Idze Świątek, dzięki Hubertowi Hurkaczowi, dzięki ich sukcesom. Na pewno zmierzamy w dobrym kierunku, ale jest jeszcze bardzo dużo pracy. W Polsce niestety - moim skromnym zdaniem - dalej popularyzowane są niektóre sporty, które nie powinny otrzymywać aż tak wielkiej atencji. Do tego pchane są w nie wielkie pieniądze. A szkoda, bo jakbyśmy nawet mały ułamek tych funduszy posłali trochę bardziej w tenisa, to moglibyśmy widzieć jeszcze lepsze rezultaty. Ale cóż, taki jest sport, takie jest życie. Na pewno jednak tenis krok po kroku zmierza w lepszą stronę.
A propos budzenia... Za rok igrzyska Paryżu... Czy możemy śnić o medalu olimpijskim?
Jak najbardziej. Mamy wśród kilku zawodników, którzy mogą to osiągnąć. Sam widzę się w tym gronie. Jeśli tylko wystąpię, mogę obiecać, że będę walczył z całych sił.
Przejdź na Polsatsport.pl