Mistrzostwa Europy dwóch różnych prędkości
Śmiało można powiedzieć, że mistrzostwa Europy rozpoczęły się na dobre dopiero podczas minionego weekendu – od fazy pucharowej – bo w grupach, z jednym małym wyjątkiem, wiało nudą od początku rywalizacji. Podobnie było podczas mistrzostw Europy siatkarek, dlatego nie dziwią komentarze z zasadnym pytaniem: czy jest sens rozgrywania Eurovolleya rozbudowanego do 24 drużyn?
I to jest rzeczywiście temat do dyskusji, choć od razu trzeba tutaj zaznaczyć, że jest ona mocno zależna od aktualnego stanu posiadania. Dla topowych drużyn, które regularnie rywalizują na największych imprezach o medale i puchary, to na pierwszy rzut oka strata czasu, bo wyniki można przewidzieć niemal ze stuprocentową skutecznością, co akurat wynika ze specyfiki gry jaką jest siatkówka. Inaczej na całe zagadnienie patrzą pewnie wszyscy "maluczcy" dla których mistrzostwa Europy są być może jedyną szansą w życiu, aby na turnieju wysokiej rangi zagrać przeciwko najlepszym, których znają głównie z telewizyjnych transmisji, albo opowiadań kolegów, którym jednostkowo się poszczęściło i grają w solidnych ligach w Europie.
ZOBACZ TAKŻE: Niespodziewane kłopoty polskich siatkarzy! Nerwowy mecz w 1/8 finału mistrzostw Europy
Argument o popularyzacji dyscypliny w tym miejscu raczej pominę, bo nie ma on w zasadzie żadnego potwierdzenia w rzeczywistości. Na mistrzostwach Europy siatkarek rozgrywanych w Belgii o frekwencję na trybunach zadbali głównie Polacy – w pierwszej części i Turcy – w drugiej części turnieju. O ile mecze Belgijek wyglądały świetnie od strony oprawy widowiska, o tyle pozostałe spotkania przypominały często mecze sparingowe, i to jeszcze dodatkowo te rozgrywane w pandemii, przy ograniczonej – w tym przypadku znikomej – liczbie widzów. I tak zamiast wielkiego święta mamy do czynienia z mistrzostwami dwóch różnych prędkości.
Czołowe drużyny – w przypadku turnieju pań – narzekały głównie na rozciągnięcie czasowe całych mistrzostw. Formuła dwudziestoczterozespołowa byłaby dla nich akceptowalna, gdyby zmienić organizację spotkań w grupach i zamiast czterech sześciozespołowych grup zorganizować turniej z podziałem na sześć grup czterozespołowych. Wtedy rzeczywiście dzięki krótszym eliminacjom – a fazy pucharowej może na wzór turniejów Elite w siatkówce plażowej – udałoby się kilka dni zaoszczędzić w napiętym kalendarzu na który narzekają przecież wszyscy. Włoszki awansując do strefy medalowej Eurovolleya na mistrzostwach Europy spędziły w sumie trzy pełne tygodnie bez raptem… dwóch dni. A taki turniej spokojnie można by zamknąć w dwóch tygodniach, co dałoby z pewnością większy komfort w przygotowaniach do najważniejszej dla wszystkich kwalifikacji olimpijskiej oraz rozpoczynającego się sezonu… klubowego.
Temat na pewno do dyskusji z którym trzeba się będzie zmierzyć mając też świadomość, że swoje będzie tutaj robić szeroko pojęta siatkarska "polityka". Zbliżają się bowiem wybory władz CEV, a często swego rodzaju gwarancja udziału na mistrzowskich turniejach bywa dość ważną kartą przetargową podczas kolejnych głosowań.
Tymczasem w Bułgarii i we Włoszech faworyci nie zawodzą, choć nie obyło się małej niespodzianki. W takich kategoriach można rozpatrywać awans do finałowej ósemki Rumunii, która po tie-breaku pokonała Chorwację. Z przygodami do ósemki awansowali Słoweńcy i Holendrzy, ale swoje zrobili, podobnie jak Polacy - choć zadbali o to, aby do końca meczu z Belgią nikt nie przysnął - oraz Serbowie, Włosi, Francuzi i Ukraińcy.
Podczas mistrzostw Europy siatkarek skład finałowej czwórki w Brukseli był identyczny jak dwa lata temu w Belgradzie. U panów w Rzymie nie powtórzy się skład czwórki z Katowic, bo w ćwierćfinale spotkają się Polacy z Serbami, dwa lata temu odpowiednio sklasyfikowani na trzecim i czwartym miejscu w turnieju. Tytułu bronią Włosi.