Marek Magiera: Kwalifikacje niewyspanych drużyn
Trwają kwalifikacje olimpijskie siatkarzy. Przygód – można powiedzieć, że jak zwykle – nie brakuje. Polacy też mieli takowe w pierwszym swoim spotkaniu z Belgią. Na szczęście drużynie prowadzonej przez Nikolę Grbicia jakoś udało się przepchnąć ten mecz i ostatecznie wygrać go pasjonującym tie-breaku.
Nasi siatkarze często powtarzają w rozmowach z dziennikarzami, że to oni sami jako drużyna są dla siebie największym wrogiem. Świadczy to o tym, że doskonale znają swoją wartość i doskonale wiedzą, że jeżeli nie zejdą poniżej pewnego poziomu, nie ma w tej chwili zbyt wielu drużyn, które będą w stanie im się jakoś wyjątkowo postawić. Mają przy tym świadomość tego, że każdy rywal grać będzie przeciwko nim na stuprocentowej fantazji, na luzie i z optymalnym ryzykiem – szczególnie rywal niżej notowany – a wszystko dlatego, że kompletnie nic w takim spotkaniu nie ma do stracenia.
ZOBACZ TAKŻE: Sensacja w kwalifikacjach olimpijskich! Faworyci byli bezradni
Nikola Grbić podkreślał, że turniej kwalifikacji do igrzysk olimpijskich jest najważniejszym turniejem dla reprezentacji w tym sezonie. W podobnym tonie wypowiadają się też szkoleniowcy innych reprezentacji. I jeśli rzeczywiście tak jest, to tylko szkoda, że międzynarodowe federacje układając terminarz grania na ten rok, nie zastosowały nieco innej gradacji organizacji imprez, bo jeśli kwalifikacje są najważniejsze, to bezapelacyjnie powinny być rozgrywane jako pierwsze, później mistrzostwa kontynentów, a dopiero na koniec sezonu Liga Narodów.
Abstrahując już od przygotowań, które i tak rozpoczynają się stosunkowo wcześnie do zakończonego sezonu klubowego, gdzie optymalną formę trzeba mieć przecież na koniec rozgrywek, jeśli ktoś nie dysponuje szeroką kadrą i nie ma silnej pozycji w rankingu FIVB, to przed olimpijską kwalifikacją – w przypadku europejskich drużyn – przystępując do walki o igrzyska miał w nogach dwanaście (albo w przypadku gry w finale piętnaście) rozegranych spotkań oraz minimum pięć, a maksimum dziewięć spotkań na mistrzostwach kontynentów. Sporo…
Druga rzecz to krótki czas na regeneracje i odpoczynek – w zasadzie to można by napisać, że brak czasu – między zakończonymi mistrzostwami Europy a startem turniejów kwalifikacyjnych. Brak szczególnie doskwierający zespołom lecącym do Azji, gdzie rzeczywiście proces aklimatyzacyjny jest trudny i wymaga cierpliwości. Nie jest tajemnicą, że na jedną godzinę przesunięcia czasowego przypada jeden dzień aklimatyzacji.
W Chinach różnica czasu to sześć godzin więc trzeba sześciu pełnych dni, żeby zacząć w miarę normalnie funkcjonować. Jest też udowodnione, że najtrudniejszy jest zawsze trzeci dzień, a ten akurat przypadł na dzień naszej rywalizacji z Belgią. Boiskowe wydarzenia po części potwierdziły tę regułę, a pomeczowe słowa Tomasza Fornala, który powiedział, że niewiele z tego meczu pamięta i najlepiej położyłby się spać, są chyba najlepszym potwierdzeniem sennej dyspozycji Polaków.
Trudno narzekać na zwycięstwa – Polacy wygrali swoje mecze z Belgią i Bułgarią – można ponarzekać na styl, to na pewno, ale nie on tutaj jest istotą rzeczy. Dobra informacja dla nas jest taka, że w tym tygodniu Biało-Czerwoni powinni wyglądać dużo lepiej pod względem przygotowania fizycznego i motorycznego, co z kolei nie jest dobrą in formacją dla kolejnych rywali – rewelacyjnej jak dotąd Kanady oraz Meksyku, Argentyny, Holandii i Chin.
Przejdź na Polsatsport.pl