Tak Polska zatrzymała Anglię! Jacek Gmoch: To było kluczowe
Z okazji 50-lecia legendarnego remisu Orłów Górskiego na Wembley, ówczesny asystent pana Kazimierza - Jacek Gmoch, zdradził nam tajniki przygotowań do jakże skutecznej bitwy z Anglią. - Kluczowe było to, że przekonaliśmy piłkarzy, iż nie taki diabeł straszny - powiedział Polsatowi Sport.
Michał Białoński, Polsat Sport: We wtorek upłynęło pół wieku od zwycięskiego remisu na Wembley, który dał nam, a nie Anglii, awans na MŚ. Był pan jednym z najbliższych współpracowników Kazimierza Górskiego, więc na pewno wie pan najlepiej, co – oprócz świetnych interwencji Jana Tomaszewskiego – było kluczem do powodzenia w Londynie.
Jacek Gmoch: Przygotowaliśmy się do tego meczu perfekcyjnie. W tamtych czasach reprezentacja była priorytetem i jeśli zachodziła taka konieczność, to na przygotowania dostawała nawet miesiąc, więc była niczym klub. Zgrupowanie przed meczem na Wembley mieliśmy w Kamieniu Śląskim. Prezes Górnika Zabrze, z którego rekrutowało się wielu reprezentantów, przyjeżdżał do PZPN-u i żalił się: „Jak ja mam grać na fortepianie, jak zostawiliście mi tylko jeden klawisz”.
Ale faktycznie, „Tomek”, jak nazywaliśmy Janka Tomaszewskiego, przeszedł sam siebie. Anglicy najpierw podrażnili jego dumę, nazywając go w prasie klaunem, a później oliwy do ognia dolał napastnik Allan Clarke, kopiąc go w głowę, po tym, jak „Tomek” złapał piłkę. To go rozsierdziło do tego stopnia, że wszedł w mecz i za wyjątkiem strzału z rzutu karnego, był nie do pokonania.
W bibliotece PZPN-u obejrzałem ten mecz jeszcze raz i bardzo rzuciło mi się w oczy, w jaki sposób ściany pomagały gospodarzom. Sędzia podyktował rzut karny po wyimaginowanym faulu Adama Musiała na Martinie Petersie. W końcówce spotkania arbiter nogą zatrzymał podanie Henryka Kasperczaka, oddał piłkę Anglikom, odgwizdując spalonego, którego nie miało prawa być, bo obrońcy gospodarzy byli znacznie niżej, i ruszył biegiem w kierunku naszej bramki, jakby uczestniczył w kontrze Anglii. Do tego świetnie wyszkoleni chłopcy od podawania piłek, w pełnym biegu, łapali je tuż za linią boczną i oddawali zawodnikom, by bez straty czasu wprowadzali futbolówki do gry.
Co do pracy sędziego, to byli jeszcze gorsi. Gdy mój Panathinaikos walczył o finał Ligi Mistrzów na wyjeździe z Liverpoolem, to Holender Jan Keizer przekroczył wszelkie granice – nie uznał nam dwóch bramek, przegapił także dwa rzuty karne, po faulach na moich zawodnikach. Coś strasznego! Piłka była, jest i będzie brudna.
Wróćmy jednak do Wembley.
Były dwie ważne rzeczy, które musieliśmy przygotować. Anglia, po zdobyciu mistrzostwa świata z 1966 r. była wzorem piłkarskim dla całego świata. A Alf Ramsey - wzorem trenera.
Wielką wagę miało mentalne przygotowanie naszych zawodników, przekonanie ich do tego, że Anglicy są do ogrania, że to normalni ludzie.
Federacja angielska FA i telewizja BBC za darmo puszczały w świat skróty Premier League, która miała wówczas 22 zespoły. Oglądałem te mecze razem z red. Janem Ciszewskim, w Telewizji Polskiej, przy ul. Świętokrzyskiej. Poza tym, prawie pół roku spędziłem na Wyspach Brytyjskich, gdzie oglądałem ligę i wszystkie mecze towarzyskie Anglików.
Mało tego, z Anglii przywiozłem nam tamtejsze piłki, które były mniejsze i cięższe od tych naszych. W przygotowaniach do rewanżu na Wembley trenowaliśmy wyłącznie tymi piłkami.
Ten szczegół był aż tak ważny?
Oczywiście. Tamte piłki istotnie różniły się od naszych i rzecz jasna, nie były wodoodporne. Gdy „rąbnęło się” taką z dystansu, to rzeczywiście palce bramkarzy trzaskały. Z przyjęciem takiej piłki były problemy, a Anglicy potrafili nimi wiązać krawaty.
Zestawem nagrań moich i tych z BBC przekonywaliśmy piłkarzy, że nie taki diabeł straszny. W ten sposób udało się przygotować drużynę pod względem mentalnym, motywacyjnym. Oczywiście w budowaniu wiary w siebie posłużyliśmy się także czerwcowym meczem na Stadionie Śląskim, w którym pokonaliśmy Anglików 2-0 po bramkach Roberta Gadochy i Włodka Lubańskiego.
Na czym polegała taktyka na Wembley?
Oparliśmy ją o dwa mecze, które na Wembley Anglicy wówczas przegrali z Irlandią Północną i Niemcami. Chodziło w niej o wybicie z rytmu Anglików. Ich futbol był bardzo widowiskowy: masz piłkę - atakujesz, tracisz ją, to bronisz, na dodatek zmienność akcji była bardzo duża. Nie było żadnego kunktatorstwa południowców, przytrzymywania piłki i gry z rywalem „w dziada”, by go zamęczyć, co stosowała Brazylia. Anglia stawiała na wysoki rytm gry. Dlatego postanowiliśmy stosować utrzymanie piłki w drugiej linii, żeby wybić przeciwnika z uderzenia. Właśnie w tym celu Heniu Kasperczak grał razem z Kazimierzem Deyną. Deynę Anglicy już znali, kryli go indywidualnie, więc „Kasper” brał na siebie grę i odegrał w tym meczu szczególną rolę.
Od jego odbioru i podania do Grzegorza Laty zaczęła się akcja, która dała nam bramkę Jana Domarskiego.
Dokładnie tak. Problem w tym, że nasz plan, na utrzymanie piłki w drugiej linii, w pierwszej połowie zawiódł i to kompletnie. Z prostego powodu – wszyscy zawodnicy cofnęli się i graliśmy w jednej linii przed naszym polem karnym. To była katastrofa! Na szczęście „Tomek” uratował nas, rozgrywając mecz życia.
Jak z trenerem Górskim zareagowaliście w przerwie?
Trzeba było podnieść drużynę. Pracowaliśmy na kolanach przy zawodnikach, żeby przypomnieć to wszystko, co ustalaliśmy w strategii na mecz. Udało nam się do tego stopnia, że w drugiej połowie obraz meczu się zmienił.
Na ławce przeżywaliśmy ten mecz do tego stopnia, że w pewnym momencie przypadkowo uderzyłem łokciem pana Kazimierza w ramię. Zabolało go bardzo. Ten ból, w połączeniu ze stresem, spowodował, że nasz trener nie wytrzymał i w końcówce meczu udał się już w kierunku szatni. Ktoś mówił, że poszedł pod naszą bramkę, trzymać kciuki za „Tomka”. Ale „Tomek” był po drugiej stronie. Akurat w drugiej połowie szatnia znajdowała się za bramką Petera Shiltona. Emocje były przeogromne. Mi się je udało wytrzymać, ale może dlatego, że byłem młodszy.
Przejdź na Polsatsport.pl