Kaszanka, czyli kadra niespójna i niekonsekwentna
Czy już bez nerwów, nie na gorąco, bez emocji można ocenić przegrane eliminacje Euro 2024 nieco łagodniej, z jakąś nutą optymizmu, dopatrując się czegoś pozytywnego, jak robili to zaraz po meczu z Czechami trener Michał Probierz i kapitan Robert Lewandowski? No nie da się.
Z dystansu widać bowiem jeszcze wyraźniej, jak bardzo nasza drużyna zawaliła sprawę. Owszem, nie jest przesadą obarczanie większością winy zwolnionego już Fernando Santosa, ale twierdzenie, że jego następca już nic nie mógł zrobić, nic się nie dało i nie ponosi on żadnej odpowiedzialności - to bardzo mocne nadużycie. Probierz widział w co wchodzi, wiedział jak ma mało czasu na jakieś manewry, jak niewielki jest margines błędu i generalnie miał prawo kalkulować, że mu się uda. To wcale nie była jakieś „mission impossible”. Przy mądrym zarządzaniu i dobrych wiatrach, byłby dziś selekcjonerem noszonym na rękach.
ZOBACZ TAKŻE: Fatalne wieści dla Lewandowskiego i spółki! Barcelona rozważa skargę
Przecież gdyby ograł Wyspy Owcze na wyjeździe (to się udało) i poprawił zwycięstwem nad Mołdawią u siebie (163. zespół według rankingu FIFA na 211 sklasyfikowanych), to mielibyśmy autostradę na turniej i dużo większą pewność siebie przed meczem z Czechami (także u siebie). Tymczasem kadra pod wodzą nowego trenera wygrała tylko ten pierwszy mecz i to bez przytupu. Kto wie, jak by się to skończyło, gdyby sędzia nie wyrzucił Hordura Akshama już na początku drugiej połowy.
Po remisie z Mołdawią na PGE Narodowym robiono dobrą minę do złej gry. Podobno wszystko było dobrze, poza tym, że piłka złośliwie nie chciała wpaść do siatki. Pech, po prostu.
To skoro było tak dobrze, dlaczego w kolejnym meczu nie zagrało aż siedmiu „bohaterów” z Mołdawii? Owszem, Piotr Zieliński wypadł z powodu choroby, Patryk Dziczek złapał kontuzję, ale co z resztą? Aż czterech piłkarzy, którzy w ogóle nie byli powołani na wcześniejsze zgrupowanie, teraz wyszło w pierwszym składzie z Czechami (Jan Bednarek, Nicola Zalewski, Jakub Piotrowski, Paweł Bochniewicz). W każdym z trzech spotkań pod wodzą obecnego selekcjonera linia obrony wyglądała zupełnie inaczej.
Trener wyczarował w kapelusza Patyka Pedę (trzecia liga włoska), który miał się stać symbolem zmian i nawet był chwalony, by na mecz z Czechami go nie wystawić. Wszedł jako zmiennik, ale dostał tzw. wędkę i został zdjęty przed końcem. Wystąpił za to Bochniewicz, o którym wiadomo, że gra w Heerenveen przyzwoicie przeciwko przeciętnym zespołom, ale już z mocniejszymi gubi się, jest wolny, prochu raczej nie wymyśli. Wrócił także Bednarek, który miesiąc wcześniej, mimo że był mniej więcej w takiej samej dyspozycji, nie zasługiwał nawet na powołanie.
Po pierwszych meczach trener mówił, że wierzy w Arkadiusza Milika w ataku i będzie go konsekwentnie odbudowywać, aby teraz nawet nie zaprosić go na zgrupowanie i nie próbować wykorzystać w roli zmiennika.
Kiedy wypadł z drużyny nasz chyba najlepiej wyszkolony technicznie zawodnik Piotr Zieliński, aż prosiło się, aby w jego miejsce wstawić innego kreatywnego gracza w linii pomocy. Do dyspozycji był zbierający świetne opinie w Fenerbahce Stambuł Sebastian Szymański, ale wybór padł na trzech przecinaków w środku pola: Bartosza Slisza, Jakuba Piotrowskiego i Damiana Szymańskiego (Sebastian Szymański wszedł na ostatnie pięć minut za Pedę, kiedy było już za późno).
Nie biorąc pod uwagę okoliczności, remis z Czachami nie byłby może nawet jakąś tragedią, ale… nie można od nich abstrahować. Graliśmy z rywalem, w którym nie było już przecież takich asów jak Petr Cech, Tomas Rosicky, Pavel Nedved, Karel Poborsky czy nawet niedawna gwiazda Patrik Schick, ale z zespołem rozbitym mentalnie, z bardzo niskim morale, z trenerem, który znajdował się na wylocie. I ten rywal (wcześniej w eliminacjach zdołał ograć tylko nas i Wyspy Owcze) stworzył na PGE Narodowym dużo więcej lepszych sytuacji do zdobycia goli niż my. Tak naprawdę powinien prowadzić już po kilku minutach, bo nas całkowicie zdominował.
Trudno nie odnieść wrażenia, że przeciwnik w odrobinę lepszej formie niż Czesi, nie dałby nam tego dnia wielkich szans.
Straciliśmy czas eliminacji, które miały być dla nas spacerkiem i szansą na wprowadzenie nowych twarzy. Winni są zarządzający, trenerzy, przede wszystkim piłkarze. Nawijanie makaronu na uszy i udawanie, że to nie jest blamaż polskiej piłki, że coś tam po prostu nie wyszło, wyłącznie szkodzi sprawie. Jak mówi jeden z zasłużonych polskich trenerów: „panie, przecież to jest totalna kaszanka”.
Tak się jednak złożyło, dzięki poprzednim trenerom, którzy nie spadali z dywizji w Lidze Narodów, że możemy jeszcze wczołgać się na turniej dzięki barażom. Słyszę mnóstwo głosów, że tej ekipie rządzącej PZPN, drużynie i temu trenerowi te mistrzostwa po prostu się nie należą, że nie pasujemy do tego towarzystwa, że lepiej będzie jak odpadniemy definitywnie. Trzeba to zaorać i zacząć od początku.
Otóż nie zgadzam się z takim „dydaktycznym” podejściem do tematu. Przecież ta ewentualna kara nie będzie tylko dla nich, ale dotknie nas wszystkich. Wciąż uważam, że ten zespół gra poniżej swoich możliwości, ma dużo większy potencjał niż jest to obecnie widoczne. Za kilka miesięcy w barażach ta drużyna może wyglądać dużo lepiej. Może trener już się nauczył kadry, może Jakub Moder zacznie grać w Premier League i rozwiąże problem lidera w pomocy, a Jakub Kiwior stanie się podstawowym obrońcą wypożyczonym z Arsenalu do Milanu czy Fiorentiny, może Robert Lewandowski zacznie grać, a nie spacerować po boisku, może wreszcie rywal będzie w gorszym stanie niż my…
Obrażanie się na obecną rzeczywistość, jest zrozumiałe, ale… bezsensowne.