Budowlani Lechia Gdańsk. Dawna nazwa pasuje jak ulał
Degradacja z Ekstraklasy zawsze powoduje gigantyczną przebudowę składu. A jeśli dochodzi również do zmian właścicielskich, rewolucja jest jeszcze bardziej znacząca. Nowy trener Lechii Gdańsk Szymon Grabowski od początku sezonu czuł się jak na budowie, na którą co chwilę ktoś przyjeżdżał. Z jakimś elementem. Czasem pewnie nie takim, którego konstrukcja aktualnie najbardziej wymagała. I raczej nie produkcji polskiej. Trzeba było mieć dużą zręczność, by ten budynek trwale poskładać.
Lechia jest na czwartym miejscu w tabeli. Do piątkowego wieczoru była najwyżej ze spadkowiczów z elity. Wczoraj dzięki wygranej z Zagłębiem Sosnowiec wyprzedziła ją Miedź Legnica. Ale tam pod wieloma względami sytuacja była bardziej stabilna. Klubem zarządza wciąż ta sama grupa ludzi i nie trzeba było zajmować się spłatą kolosalnego zadłużenia.
ZOBACZ TAKŻE: Rzut karny i dwie czerwone kartki! Wielkie emocje w derbach Trójmiasta
To tylko forma ciekawostki, ale dokładnie oddająca początki sezonu w Lechii Gdańsk. Drużyna była jeszcze w totalnej rozsypce i w trakcie montowania, Szymonowi Grabowskiemu niełatwo było skonstruować wyjściową jedenastkę. Porównując tę z pierwszej kolejki przeciwko Chrobremu w Głogowie i piątkową na derby Trójmiasta, powtarzają się jedynie trzy nazwiska: Miłosza Kałachura, Kacpra Sezonienko i Jana Biegańskiego. Reszta to zupełnie inni zawodnicy. W przeważającej mierze tacy, którzy dopiero byli w drodze do Gdańska albo jeszcze nawet nie wiedzieli, że na Polsat Plus Arenie przyjdzie im zagrać.
Jeżeli mówimy zawsze, że idealnym scenariuszem dla każdego szkoleniowca jest mieć większość piłkarzy do dyspozycji przed startem przedsezonowych przygotowań, to sytuacja Grabowskiego była bardzo daleka od "OK". Może pochodzący z Rzeszowa szkoleniowiec nie pracował w dotychczas w doskonale funkcjonujących podmiotach jakimi były Resovia czy Stomil Olsztyn, ale chwała mu za to, że mimo, że nie miał wielkiego doświadczenia, odnalazł się na statku, na który wciąż ktoś nowy wsiadał.
Skład personalnie jest mocny. Związki prezesa zarządu Paolo Urfera z klubami zza wschodniej granicy otworzyły drzwi na ten rynek. Trzech piłkarzy trafiło do Gdańska z ubiegłorocznego mistrza Łotwy Valmiery - a mogło być ich więcej, bo Lechia mocno namawiała na transfer Alvisa Jaunzemsa ale reprezentant Łotwy, który przed tygodniem grał przeciw Polsce na PGE Narodowym, wybrał Ekstraklasę i mielecką Stal. Ktoś powie, że łotewski klub z nimi w składzie nie poradził sobie w trzeciej rundzie eliminacji do Ligi Konferencji z Partizani Tirana, ale Lechia na razie ma inne cele niż gra w europejskich pucharach. Są gracze wyciągnięci z ligi ukraińskiej, rumuńskiej czy słowackiej. W oczy kłuje brak gdańskiej młodzieży, która rozpoczynała sezon latem gdy kadra zespołu liczyła zaledwie kilkanaście osób.
Że utalentowany osiemnastoletni bramkarz Antoni Mikułko "musiał" odstąpić miejsce w bramce Bohdanowi Sarnawskiemu. Trochę to koliduje z obrazem, jaki mam patrząc na derbowy skład Arki, dla której zwycięską bramkę strzela gdynianin Michał Marcjanik, a w składzie znajdziemy jeszcze trzech ludzi związanych z tym miejscem od dzieciństwa.
Lechia była kiedyś parkingiem dla piłkarzy. Ciągle ktoś nań wjeżdżał i wyjeżdżał, co być może doprowadziło do sytuacji, w której klub znalazł się dzisiaj. Dziś trudno mieć pretensje do nowych władz klubu, że musi klecić drużynę przez swoją siatkę kontaktów i znajomości, bo Grabowski kilkunastoma zawodnikami w tym dużą grupą nastolatków nie byłby w stanie sportowego celu zrealizować. Pytanie co klub czeka dalej?
Przykłady Ruchu Chorzów z ubiegłego sezonu czy Arki oraz Odry Opole z tego pokazują, że proporcje muszą być zachowane. Wisła i Lechia próbują inaczej. Czy jest to dobra droga? Odpowiedź poznamy w okolicach maja.
Przejdź na Polsatsport.pl