Mniej, a lepiej. Warszawa świętuje, Raków się nie uśmiecha
Szkoda. Polska klubowa piłka była przecież tak blisko, by wiosną mieć w Lidze Konferencji dwa kluby, co przecież zdarza się nam tylko od święta. Legia Warszawa wykonała zadanie i mając świadomość, że w lutym przy odrobinie szczęścia w losowaniu 1/16 finału może trafić na cztery zespoły w swoim zasięgu (Maccabi Hajfa, Molde, Servette Geneva i… Sturm Graz) ma prawo marzyć o jej przebrnięciu. Czy o powtórzeniu ubiegłorocznego osiągniecia sukcesu Lecha Poznań? Za wcześnie na takie rokowania.
Przy całym moim wielkim szacunku dla dokonań Rakowa tej jesieni, totalnego europejskiego żółtodzioba, który w tym gronie znalazł się pierwszy raz, w Częstochowie mogą pluć sobie w brodę. Przecież okoliczności tak się ułożyły, że „wystarczyło” przegrać różnicą jednego gola by pozostać w pucharach. Mieliśmy w naszej historii nie tylko zwycięskie remisy ale i porażki – vide ostatni mundial. Ta mogła być kolejną. Tak wiele za tak niewiele. Z jakiego powodu nie mogło się to udać?
Zobacz także: Ekspert stanął w obronie trenera Legii
Nieprzypadkowo w Częstochowie w ciągu ostatniego czasu pracuje już trzeci dyrektor sportowy. Być może niespodziewanie odchodzący wiosną trener Marek Papszun zdawał sobie sprawę o pewnych ograniczeniach w klubie, a wiemy jakie miał ambicje – nie zapominając także o tym, że chciał być wolny, bo miał prawo oczekiwać, że to w jego ręce „wpadnie” w tym roku reprezentacja. Do zespołu latem trafiło trzynastu nowych piłkarzy, zaliczając doń wracającego z wypożyczenia Deiana Sorescu i będącego tylko „przejazdem” Maxime’a Domingueza, który tak szybko jak pod Jasną Górę trafił, równie błyskawicznie wyjechał. Przyznacie, że to dość osobliwa sytuacja. Żaden z nich nie był jednak na tyle wartościowym wzmocnieniem, że można by bez chwili zastanowienia stwierdzić, że dzięki niemu klub coś szczególnego zyskał, coś zdobył, poza drobnymi momentami, które budziły choć nie na długo tak często powtarzane w naszym futbolu słowo „nadzieja.
Pamiętam więc o kluczowym trafieniu Sonny’ego Kittela z Karabachem Agdam, jeszcze w eliminacjach do Ligi Mistrzów czy bramce Johna Yeboaha, dającego jedyne zwycięstwo w grupie Lidze Europy przeciwko Sturmowi Graz. To były jednak momenty, chwile, zdarzenia. W piłce potrzebna jest powtarzalność. Szczególnie w międzynarodowych zmaganiach. Wracając do liczby transferów: była odpowiednia – wiadomo, że przy tak dużej liczbie meczów szerokość składu była konieczna. Co do jakości, można już polemizować. Mniej, a lepiej, być może tędy powinna pójść droga.
Kilka miesięcy temu, gdy wahały się losy Josue, goszcząc w „Cafe Futbol” dyrektora sportowego Legii Jacka Zielińskiego, głośno zastanawialiśmy się, czy warto go „za takie pieniądze” zatrzymać. Zadawaliśmy sobie jednak pytanie, czy jeśli podziękuje się charyzmatycznemu Portugalczykowi, w tych „kosztach” znajdzie się kogoś, kto spełni jego role i zrealizuje zadania? Kapitan został na pokładzie. Po jego zagraniach, i to nie tylko w czwartek z AZ Alkmaar, cmoka nie tylko widownia gromadząca się przy Łazienkowskiej. Nie wszystko w sporcie da się przewidzieć i zwizualizować, tu nie może działać jedynie wyobraźnia.
I stając – na koniec – trochę w obronie Rakowa – trzeba pamiętać, że stracił on latem swojego największego artystę, odpowiednika Josue w zespole mistrza Polski, Iviego Lopeza. Ale że był to początek lipca, było sporo czasu – i jak się okazuje także pieniędzy – by tę wyrwę odpowiednio załatać. A że Raków „szczerbaty” był też w ataku, trudno było oczekiwać na większą skuteczność z przodu, mecz z Atalantą dokładnie to pokazał. Twarz bez jedynki nigdy dobrze nie wygląda. Nikt wtedy nie będzie się uśmiechał.
Przejdź na Polsatsport.pl