Takich ludzi i trenerów jak Wojciech Łazarek już nie ma
Byłego selekcjonera wspomina jego przyjaciel i podopieczny Bogusław Kaczmarek...
Znałem Wojciecha Łazarka od sześćdziesięciu dwóch lat. Był moim pierwszym mentorem, trenerem. Jeszcze w Łodzi. Obaj się tam urodziliśmy. Ja na Bałutach, gdzie tuż obok Andrzej Wajda kręcił „Ziemię obiecaną”. Dzielnica tzw. wówczas lumpenproletariatu, Wojtek w trochę lepszym miejscu. Generalnie wywodzimy się jednak z tego folkloru łódzkiego i być może dlatego ludzie często mówią, że mieliśmy podobną poetykę, sposób wysławiania się, żart, dystans do siebie. Jak byłem trampkarzem Startu, on był w pierwszej drużynie. Wziął mnie na mecz wyjazdowy do Pabianic, w którym nie grał, a po nim na lody na Piotrkowską…
Później przenieśliśmy się do Gdańska. Ja do Stoczniowca, on do Lechii. Po jakimś czasie dołączyłem do niego do Lechii, gdzie już był szkoleniowcem. Nasze drogi się rozchodziły i łączyły, ale zawsze był moim przyjacielem i sportowym przewodnikiem.
Pamiętam jak się uczył słówek niemieckich, bo jechał do Hamburga na staż. To była wtedy wielka drużyna - finalista Pucharu Zdobywców Pucharów i Pucharu Europy, który przegrał w finale dzisiejszej Ligi Mistrzów z Nottingham Forest. Grał tam Kevin Keegan.
Wojtek chciał się uczyć, miał otwarty umysł, chłonął wiedzę. Kiedy prowadził reprezentację województwa gdańskiego, to już wtedy zatrudnił psychologa, profesora Makulę z AWF. To był pierwszy trener w Polsce, który jeździł uczyć się od najlepszych na zachodzie.
Wyszedł z tej szkoły łódzkiej, gdzie byli tacy ludzie jak Leszek Jezierski czy Władysław Soporek, zawodnicy tego słynnego ŁKS, który zdobył mistrzostwo Polski w 1958 roku. Oni przywiązywali niesamowitą uwagę do techniki, treningu indywidualnego. Sam potrafił wiele rzeczy pokazać. Pasjonat, który oddał piłce wszystko. A przy tym niesamowicie szczery, pogodny i komunikatywny człowiek.
Te jego wszystkie eufemizmy, przenośnie, metafory to już przecież klasyka. Mistrzowsko ripostował - dziennikarze mieli nim ubaw, ale też potrafił im tak przyłożyć merytorycznie, że szło w pięty. Jego nadrzędnym atutem była jednak piłka. Zobaczmy, w ilu krajach. Arabia Saudyjska, Egipt, Szwecja, Izrael. Prowadził nawet reprezentację Sudanu, gdy był już grubo po sześćdziesiątce.
Wychował i wypromował wielu zawodników. Miał nowatorskie pomysły, eksperymentował. Tytan pracy. Kiedy było trzeba, podlewał boisko i kosił trawę. Jak był trenerem reprezentacji, to w towarzyskim meczu z Koreą Północną wystawił dwa składy. Zagrało 22 zawodników. Było to strasznie krytykowane, ale on celowo poświecił dobry wynik (w Bydgoszczy było 2:2 - przyp. CK), aby przejrzeć sobie ludzi. To nie było głupie - wymagało nagięcia przepisów oficjalnych meczów międzynarodowych. Spoglądał głębiej niż inni. Wywołał ogromne poruszenie, bo ze słabej wówczas drugoligowej Gwardii Warszawa powołał do kadry Romana Koseckiego i Macieja Szczęsnego. I od razu dał im grać.
Owszem, nie dał rady wygrać z Cyprem w Gdańsku, choć wystawił wtedy trzech napastników i jeszcze na koniec debiutanta, wysokiego Jacka Bayera z Jagiellonii Białystok. Stworzyliśmy tyle okazji, że powinno zakończyć się 5:0, ale bywają takie mecze, że nic nie wchodzi.
Przejął kadrę po Antonim Piechniczku i miał trudne zadanie, bo to był wyjątkowo słaby czas dla polskiej piłki. Niby byli dobrzy zawodnicy, ale powoli zaczynały się wyjazdy. Wyjechał Zbigniew Boniek, chcieli inni. Zresztą z „Zibim” Łazarek był skonfliktowany.
Największy sukces odniósł z Lechem Poznań, zdobywając mistrzostwo i Puchar Polski. W europejskich pucharach mierzył się wtedy z Aberdeen Alexa Fergusona. Tak się z nim zaprzyjaźnił, że utrzymywał kontakt, a sir Alex co roku wysyłał mu osobiście pisaną kartkę świąteczną z życzeniami. Zresztą nie tylko. Kiedy był już selekcjonerem, to Szkot przysłał mu do pokoju hotelowego zestaw kilku butelek ekskluzywnej whisky. Niestety, Wojtek nie pomyślał i pod swoją nieobecność pozwolił „waletować” w tym pokoju kilku polskim dziennikarzom, których nie stać było na dobry hotel.
„Czy przynajmniej wiecie, co wypiliście?” – pytał rodaków, którzy w tamtym czasie należeli do absolutnej czołówki redaktorów piłkarskich.
Ale nie miał im za złe, bo to był człowiek, który miał niespotykany wręcz gest. Jak mógł, płacił za wszystkich, zapraszał. Miał rozmach i mnóstwo relacji w środowisku.
Od 1967 roku aż do śmierci mieszkał w skromnym 40-metrowym mieszkanku w bloku na parterze przy Orłowskiej w Gdańsku. Nic tam się nie zmieniło od lat…
Odszedł zjawiskowo dobry, kochany człowiek. Żegnaj przyjacielu.
Notował Cezary Kowalski.
Przejdź na Polsatsport.pl