Marian Kmita: Puchar Polski był instytucją zaniedbaną
Wielkimi krokami zbliża się finał Fortuna Pucharu Polski. Już 2 maja na PGE Narodowym Pogoń Szczecin zmierzy się z Wisłą Kraków. Na temat nadchodzącego finału, ale także poprzednich edycji prestiżowej rywalizacji, w rozmowie z Szymonem Rojkiem wypowiedział się Dyrektor ds. Sportu Telewizji Polsat Marian Kmita.
Szymon Rojek, Polsat Sport: Dziesiąty, przynajmniej na razie, ostatni finał Pucharu Polski na sportowych antenach Polsatu, to dobry czas do podsumowań. Zanim jednak porozmawiamy o tych ostatnich dziesięciu latach, to chciałbym zapytać o to, w jakim stanie zastaliśmy Puchar Polski, kiedy do nas przychodził?
Marian Kmita, Dyrektor ds. Sportu Telewizji Polsat: Puchar Polski był instytucją zaniedbaną. Trudno dzisiaj opisać, kto przy tym najbardziej zawinił. To było piąte koło u wozu polskiej piłki nożnej. Nominalnie Puchar Polski był zacnym wydarzeniem, którego narodziny sięgają bardzo daleko, bo był to rok 1926, w którym rywalizację wygrała Wisła Kraków. Mamy teraz gigantyczną klamrę, nawiązując do finału, który zostanie rozegrany 2 maja.
ZOBACZ TAKŻE: Grosicki: W finale Pucharu Polski każdy musi zagrać swój mecz życia
Różne były koleje losu tego pucharu. Do tego okresu, w którym Zbigniew Boniek, Maciek Sawicki i trochę my przysiedliśmy do planu, który był realizowany przez ostatnie dziesięć lat, to Puchar Polski był mniej ważny od mistrzostwa Polski. Szkoda, bo to właśnie dzięki temu pucharowi polski futbol klubowy osiągnął największy sukces, bo przecież zdobywca Pucharu Polski Górnik Zabrze w 1969 roku stanął do sezonu, w którym doszedł aż do finału Pucharu Zdobywców Pucharów. Jak do tej pory to największy sukces polskiej piłki klubowej. Finał Górnika Zabrze z Manchesterem City rozegrany na wiedeńskim Praterze wiosną 1970 roku. Od tego czasu nic większego się nie zdarzyło. Można wymieniać wiele innych meczów w Pucharze Zdobywców Pucharów, które przeszły do annałów polskiego futbolu.
Ten Puchar miał i nadal ma bardzo duży potencjał. Natomiast potrzeba było do tego pewnego planu i pewnej wizji, która dodałby oprawie tego wydarzenia coś, co byłoby stemplem jakości. Dlatego na przełomie 2012 i 2013 roku zaczęliśmy powoli rozmawiać o Pucharze Polski w gronie dobrze rozumiejących się ludzi. Jak przyszedł sezon 2013/2014, to Zbigniew Boniek wymyślił PGE Narodowy, jako arenę finału. W tamtym czasie tak samo, jak dzisiaj, mecz na PGE Narodowym jest świętem dla wszystkich, zarówno dla piłkarzy, jak i dla kibiców. To nadal jest arena, która ma wiele atrybutów wielkości - pojemność stadionu, aura i fakt, że jest to dla nas kluczowy stadion, na którym swoje mecze rozgrywa piłkarska reprezentacja Polski. To wszystko sprawiło, że te najbardziej demokratyczne z rozgrywek piłkarskich w Polsce, słynny turniej tysiąca drużyn, ma finał na takim obiekcie. Tak jak wspominam tę historię sprzed dziesięciu lat, to myślę, że jeszcze nie zdawaliśmy sobie sprawy, jak wielkim potencjałem dysponujemy i jak to się nam uda, pomimo szeregu trudnych chwil. W żadnym projekcie to nie jest tak, że wszystko idzie, jak po maśle, od pomysłu do realizacji. Dystans dziesięciu lat przyniósł fantastyczny efekt.
Jest PGE Narodowy, jest też konkretna data - 2 maja. Teraz trudno sobie wyobrazić finału Pucharu Polski gdzie indziej i kiedy indziej. Mamy majówkę również piłkarską.
Zmiany polityczno-gospodarczo-ustrojowe, które zaszły w Polsce, sprawiły, że doszlusowaliśmy do Europy i właśnie przełom kwietnia i maja jest momentem relaksu, odpoczynku i wolniejszego życia. PZPN ustawia pod to clou majówki, czyli finał Pucharu Polski 2 maja. To też dodaje pewnej dodatkowej pozytywnej aury temu wydarzeniu.
Różnie bywało z atmosferą na samym stadionie, bo wiadomo, że w tej mozaice drużyn, którym przyszło grać w finale Pucharu Polski, te sytuacje związane z poziomem i kulturą kibicowania się docierały. Pamiętamy race i próby strzelania nimi w poszycie dachu. Była też nieobecność kibiców, spowodowana pewnymi nieporozumieniami, konfliktami i niedochowaniem warunków umów, które próbowano dogadać między PZPN-em a kibicami drużyn, które grały w finale. Te najtrudniejsze chwile Pucharu Polski są za nami, a teraz z nadzieją czekam na ten najbliższy finał, w którym Pogoń Szczecin zagra z Wisłą Kraków. Cieszę się, że PZPN ewoluuje - nie jest tak ortodoksyjny i zniósł zakaz stadionowy dla kibiców Wisły, bo to pozwoli rozegrać finał w należytej, dla takiej wydarzenia, oprawie. Myślę, że tak trzeba było postąpić.
Do tych najtrudniejszych chwil można zaliczyć również finały w Lublinie podczas pandemii koronawirusa? To był szczególny moment. Uznano, że nie ma sensu, również w wymiarze finansowym, organizacji finału na PGE Narodowym, ale później udało się powrócić do tradycji.
Sprawy związane z konsekwencjami pandemii są niezależne od nikogo. To jest kategoria klęski żywiołowej. To, że w ogóle udało się rozegrać finał Pucharu Polski, na też bardzo sympatycznym stadionie, chociaż zupełnie nieporównywalnym do PGE Narodowego, czyli na Arenie Lublin, w miłej i kameralnej atmosferze, to też jest znak pewnej powagi, konsekwencji i ciągłości tego pucharu.
Można wyczytać z cyklu opracowań napisanych przez Andrzeja Gowarzewskiego o Pucharze Polski, jak to było przed wojną. Puchar Polski wystartował w 1926 roku, później było dziesięć lat przerwy. Następnie nie grały zespoły klubowe, tylko reprezentacje regionów lub miast. Chyba w 1951 roku puchar wraca jako regularne rozgrywki w Polsce. Tak jak powiedziałem, były dekady, kiedy puchar był mniej ważny, były też czasy, w których był ważniejszy. A teraz mamy te bardzo poważnych dziesięć lat.
Myślę, że trzeba też zapytać Zbigniewa Bońka czy Maćka Sawickiego, którzy wtedy byli odpowiednio prezesem i sekretarzem generalnym PZPN-u, o nasze partnerstwo i pewien rodzaj wyrozumiałości. Przecież w tym okresie były takie edycje pucharu, gdzie trenerzy grali drugim, albo prawie drugim składem. Kiedy wspólnie zorientowaliśmy się, że trochę te rozgrywki tracą na jakości i zaproponowano nam skrócenie rywalizacji, czyli zrezygnowanie z rewanżowych spotkań na poziomie ćwierćfinałów i półfinałów, to podeszliśmy do tego ze zrozumieniem, chociaż zapłaciliśmy taką samą kwotę za wszystkie sezony, więc mogliśmy wymagać wywiązania się z objętości meczów, jakie nam deklarowano, to jednak rozumieliśmy, że łatwiej będzie zagrać Legii, Lechowi, Wiśle czy Śląskowi pierwszym składem w jednym meczu, niż dwóch.
Oczywiście dało to też szanse tym mniejszym zespołom. Kariera słynnej drużyny Błękitnych ze Stargardu to jest najlepszy przykład na to, że taki zespół może mieć tak zwany "dzień konia" i wygrać z klubem, który na papierze powinien zmiażdżyć takiego "kopciuszka" polskiej piłki. Na tym polega atrakcyjność tego wszystkiego. Gdyby prześledzić zestawy ćwierćfinalistów, a nawet półfinalistów tych dziesięciu edycji Pucharu Polski, to hasło "turniej tysiąca drużyn" znajduje potwierdzenie. Jest nam podwójnie przyjemnie, że byliśmy z PZPN-em wobec siebie bardzo lojalnym partnerem i udało nam się wiele dobrych rzeczy zrobić razem.
Czy oprócz historii Błękitnych, jeszcze jakaś drużyna zapadła panu w pamięć?
Pierwszy finał, który mieliśmy przyjemność relacjonować, czyli ten, w którym po zwycięstwo sięgnęła Zawisza Bydgoszcz. Comeback Cracovii, która nie miała żadnego trofeum od przedwojnia i nagle jest Puchar Polski. Też zwycięstwa Lechii Gdańsk czy Arki Gdynia. Geografia tych tytułów też jest bardzo ciekawa. Jest oczywiście dominacja Legii, ale też Trójmiasto. Była niespodzianka Rakowa, która jest przykładem dobrej roboty Marka Papszuna, a także otwartego spojrzenia na budowę drużyny pana Świerczewskiego. Nie było monotonii.
Każda edycja ma swoją historię. To, że Wisła Kraków, czyli klub z wielkimi tradycjami, ale rywalizujący w pierwszej lidze, gra w tym sezonie w finale, jest dowodem na to, że podążamy tą drogą, którą od dawna z zazdrością podpatrywaliśmy w Anglii, Niemczech czy we Włoszech, gdzie te niespodzianki zawsze się zdarzały. Udało się to nam. Kiedy zostawiamy ten puchar, mam nadzieję, że tylko na trzy lata, to jest to potężna wartość i spory prestiż. Cenią sobie to piłkarze i wszyscy kibice, nie tylko tych drużyn, które grają w finale.
Czy ma pan jakieś przeczucia związane z nadchodzącym finałem? Niespodzianka, jaką byłoby zwycięstwo pierwszoligowego zespołu, czy nowa historia Pogoni Szczecin, która jeszcze nie ma żadnego trofeum w tak zwanej "gablocie"?
Mnie tutaj pasuje każdy scenariusz. Mam zacięcie historyczne. Wisła jest wielkim klubem, któremu kibicowałem przez wiele lat, z różnych powodów - między innymi rodzinnych, bo moja rodzina pochodzi z Krakowa. Wisła jest "rodzinnie" obecna w moim sercu. Natomiast dla Pogoni mam ogromny sentyment. Z jednej strony przez pracę, jaką ten klub wykonał, a z drugiej strony z gestu w stronę przeszłości. Przecież barwy Pogoni, to są barwy Pogoni Lwów. Oprócz Polonii Bytom, to Pogoń była tym drugim klubem, który wprost przejął symbolikę Pogoni Lwów, która też jest wielkim kawałkiem polskiej przedwojennej piłki. Ta klamra czasowa łączy tradycję tych dwóch klubów.
Cieszę się również z tego, że zwycięstwo w Pucharze Polski da kwalifikację do Ligi Europy. To podniesienie prestiżu tego trofeum. Jest o co grać. To już nie jest tylko kategoria krajowego trofeum - kolejnej statuetki i medalu w gablocie klubowej. Teraz to otwarcie na Europę i możliwości wyjścia z polską piłką i pokazania, że nie jest z nią tak źle. Taką mam nadzieję.
Cała rozmowa w poniższym materiale wideo.
Przejdź na Polsatsport.pl