Miejsce w szeregu. Ostatni awansowaliśmy, pierwsi się żegnamy

Piłka nożna
Miejsce w szeregu. Ostatni awansowaliśmy, pierwsi się żegnamy
fot. Cyfrasport
Miejsce w szeregu. Ostatni awansowaliśmy, pierwsi się żegnamy

Z naszym reprezentacyjnym futbolem naprawdę było bardzo nieciekawie, skoro po "honorowej" porażce z Holandią uznaliśmy, że już jest dobrze. Optymizm "poparty" został dwoma wygranymi w meczach towarzyskich, do których przecież często nie podchodzi się najpoważniej, za to zazwyczaj gra się w nie najmocniejszym składzie i w sytuacjach stykowych odstawia się nogę. Być może akurat w spotkaniach Polaków na PGE Narodowym z Ukrainą i Turcją było nieco inaczej. Ale dotyczyło to nas, a nie rywali.

Michałowi Probierzowi w tych meczach najpierw wypadł Arkadiusz Milik, a potem Paweł Dawidowicz i Robert Lewandowski. Pierwszy nie pojechał na turniej w ogóle. Dwaj pozostali – prawdopodobnie – z tego powodu, mówiąc żargonem "nie dojechali" na spotkanie z Austrią. Nie sprawdzałem tego jeszcze, ale pewnie w większości mediów to oni dostali najniższe noty. Surowe, ale lider obrony i lider całego zespołu zawsze poprzeczkę mają zawieszoną wyżej. Nawet jeśli są po urazach i nie w stuprocentowej formie.

 

ZOBACZ TAKŻE: "Nie dojechali". Ostre słowa legendy reprezentacji Polski

 

Ukraina, na której zbudowaliśmy swoje nadzieje na EURO najpierw pechowo i po indywidualnych błędach bramkarza Realu Madryt Andrija Łunina dostała niespodziewane lanie od Rumunów, ale w piątek pozbierała się, pokonując Słowację. Turcja ograła Gruzinów i też ma trzy punkty. Zarówno w Stambule, jak i w pogrążonym wojną kraju wciąż mogą liczyć na wyjście z grupy.

 

My, tak jak byliśmy ostatnimi, którzy na EURO awansowali, pierwsi z nim się żegnamy. Futbolem często rządzi przypadek, ale nie tym razem. To wypadkowa tego, co działo się przez ostatnich kilkanaście miesięcy. Probierz jest tylko i aż trenerem, a nie cudotwórcą. To nie golf, tu nie wejdziesz sam na pole i o tym, kiedy piłka wpadnie do dołka, decyduje jedynie twoja technika i psychika. Tu na boisku jest kilkunastu ludzi. Nie da się, dwukrotnie wchodząc źle w mecz i to zarówno na początku pierwszej, jak i drugiej połowy, wygrać spotkania. Chyba że jesteś Realem Madryt. Ale my przecież "Królami Europy" nigdy nie byliśmy. Nie jesteśmy. I raczej nie będziemy.

 

Przeciwko Austrii popełniliśmy za dużo błędów. Indywidualnych i strukturalnych. Rywal wcale nie zjadł nas intensywnością. Zrobił to piłkarsko, choć przecież nie jest to zespół o nadludzkiej jakości. Jeżeli piłkę zabrali nam na dłuższe fragmenty Holendrzy, to można się z tym pogodzić. W piątek? Już niekoniecznie. Znowu (sic!) tracimy gola po wrzucie z autu. Przemysław Frankowski na swoim boku przegrał swą nierówną walkę, bo Austriacy mieli przewagę "dwa na jeden". Nasze wahadła miały dać wsparcie w ofensywie, lecz rywal dobrze przeczytał grę i ustawiając swoje boki obronne, wysoko im to uniemożliwił.

 

Umieszczenie w środku pola dwóch bardziej "fizycznych i nabieganych" środkowych pomocników w postaci Bartosza Slisza i Jakuba Piotrowskiego wydawało się logicznym posunięciem. Ale to ciągle gra w piłkę, nie maraton czy przeciąganie liny połączone z zapasami. Dlatego być może ostatnie najmilej wspominane spotkania to te przeciw Walii, Irlandii i Szkotom, gdzie powyższe walory mają większe znaczenie. Z tymi ostatnimi pewnie jesienią będziemy walczyć o pozostanie w Dywizji A Ligi Narodów. I to jest optymistyczna puenta. Na zakończenie. Bo musimy być absolutnie szczerzy. Takie jest nasze miejsce w szeregu. Skoro ostatni awansowaliśmy na ten turniej, to nie możemy się dziwić, że pierwsi mówimy "auf wiedersehen".

Bożydar Iwanow/Polsat Sport
Przejdź na Polsatsport.pl

PolsatSport.pl w wersji na telefony z systemem Android i iOS!

Najnowsze informacje i wiadomości na bieżąco, gdziekolwiek jesteś.

Przeczytaj koniecznie