Polak sędziował wielki olimpijski finał. "Piękne, niezapomniane przeżycie"
Wojciech Liszka ze Szczecina, który był w Paryżu jednym z sędziów olimpijskiego finału koszykarzy USA – Francja (98:87), jest pod wrażeniem atmosfery igrzysk, nie tylko rywalizacji w turniejach kobiet i mężczyzn. - Piękne, niezapomniane przeżycie – powiedział.
Emocje po finale, igrzyskach już opadły, czy nadal jest pan w olimpijskiej bańce?
Wojciech Liszka: Jeszcze trochę czasu zajmie powrót do rzeczywistości. Jak człowiek zamknięty jest przez ponad trzy tygodnie w oku cyklonu, to potem powoli dochodzi do siebie...
Jaka była pana reakcja, gdy dowiedział się pan o wyznaczeniu na najważniejszy mecz turnieju olimpijskiego. Jak dotarła do pana ta informacja, czy może pan uchylić rąbka tajemnicy?
Byliśmy akurat w szerszym gronie, w restauracji i dostaliśmy wiadomość, że mamy rozpocząć przygotowania do finału. Mówię dostaliśmy, bo naprzeciwko mnie siedział Hiszpan Antonio Conde, który był głównym arbitrem finału. Informacja miała charakter ściśle tajnej. Popatrzyliśmy się na siebie, łzy cisnęły się do oczu, ale musieliśmy wytrzymać i tłumić emocje przez dobre 45 minut zanim udało się wyjść i nie dać po sobie poznać.
I jak już panowie opuścili towarzystwo, to...?
Emocje ogromne. W pierwszym momencie człowiek nie zdaje sobie sprawy, że to się dzieje naprawdę. Dla takiego chłopaka jak ja, który zaczynał od gwizdania w ligach amatorskich już same igrzyska są czymś niewyobrażalnym, a co dopiero finał. Marzenie oderwane od rzeczywistości. Trzeba się było oswoić i przygotowywać. Zjedliśmy z Antonio dobre lody i zaczęliśmy się przygotowywać do finału.
Przed panem zaszczytu tego dostąpili w 1992 r. w Barcelonie Wiesław Zych z Wrocławia, który prowadził spotkanie słynnego amerykańskiego Dream Teamu m.in. z Michaelem Jordanem i Larry Birdem z Chorwacją, oraz Piotr Pastusiak ze Szczecina. Ten drugi był arbitrem meczu USA - Hiszpania o mistrzostwo olimpijskie koszykarek w Rio de Janeiro w 2016 r.
Niesamowita sprawa, szczególnie historia z Piotrkiem jest niezwykła. Przyjaźnimy się z Piotrkiem od 28 lat, obydwaj poznaliśmy się w Szczecinie jako młodzi sędziowie. Uprawiałem koszykówkę, ale trener jasno powiedział mi gdy miałem 16 lat, że ze mnie nie będzie dobrego zawodnika, poza tym miałem problemy z kręgosłupem. A ja chciałem być w wielkim sporcie. Trafiłem więc na kurs sędziowski. Piotrek był pół kroku przede mną, bo jest troszkę starszy, ale razem zdobywaliśmy pierwsze szlify. I razem przeszliśmy całą drogę, będąc dla siebie najbardziej wymagającymi krytykami. Razem z Bartkiem Puzoniem (sędzia PLK - PAP), Januszem Calikiem (były sędzia międzynarodowy - PAP) i kilkoma innymi kolegami stworzyliśmy grono osób wzajemnie motywujących się. Myślę, że nie wyobrażaliśmy sobie z Piotrkiem, że obaj osiągniemy finał olimpijski.
Nie było pana w domu, w Krakowie bo tu przeniósł się pan kilkanaście lat temu ze Szczecina, przez dobre półtora miesiąca, jak zatem czuje się pan powrocie?
To prawda, że nie było mnie długo w "normalnym" świecie - najpierw poleciałem na turniej kwalifikacji olimpijskich do Rygi, potem na Ligę Letnią do Las Vegas i stamtąd do Paryża. W sumie turnieje olimpijskie kobiet i mężczyzn były mniej obciążające niż Eurobasket, bo sędziowaliśmy co dwa – trzy dni, ale po powrocie do domu do Krakowa, gdy „emocje puściły” czuję się jak wrak. Jednocześnie bardzo się cieszę mogąc wrócić do bliskich, którzy stanowią dla mnie niezwykłe wsparcie. Bez mojej partnerki Agi, moich rodziców, przyjaciół i wielu osób, które wspierały mnie na tej długiej drodze, to nie mogłoby się udać.
Prowadził pan na igrzyskach zarówno mecze kobiet, jak i mężczyzn. To znaczy, że na początku nie było podziału na arbitrów od koszykarek i koszykarzy?
Tak, było nas 30 arbitrów – pań i panów bez podziału na sędziów męskich i kobiecych. Chodziło o optymalne budowanie trójkowych zespołów biorąc pod uwagę doświadczenie, charaktery. Prowadziłem w sumie pięć meczów w fazie grupowej: dwa kobiece, super ciekawe Belgia – USA i Belgia – Japonia, w którym mistrzynie Europy musiały wygrać różnicą 27 punktów, by być w ćwierćfinale i wygrały dokładnie tyle oraz trzy męskie. W fazie pucharowej, prowadziłem trzy mecze męskie, począwszy od ćwierćfinału.
- Obejrzałem wszystkie mecze męskie grupowe na stadionie w Villeneuve D’Ascq i większość żeńskich, chciałem po prostu chłonąć tę atmosferę koszykarskiego święta. Niesamowite było to, że na wszystkie spotkania grupowe na stadionie zaaranżowanym na potrzeby turniejów koszykówki przychodziło po 25 i więcej tysięcy widzów. Nawet, gdybym nie sędziował tylu meczów i finału, to byłbym niesamowicie zadowolony, że mogłem być w roli widza świadkiem tylu koszykarskich meczów.
I jakie wrażenia po grze Amerykanek i Amerykanów, które to drużyny sięgnęły po kolejne złota – koszykarki ósmy raz z rzędu, co jest absolutnym rekordem olimpijskim w grach zespołowych, a koszykarze po piąte mistrzostwo.
Spotkania pokazały, że koszykarki USA, a przecież przyjechały te najlepsze z WNBA dzieli już od reszty świata bardzo niewiele. Świetne były przecież Francuzki w finale, którym zabrakło tak niewiele, tego by Gabby Williams nie przekroczyła linii rzutów za trzy punkty, ponadto Australijki i Belgijki. Te ostatnie grały bez jednej z czołowych koszykarek Julie Allemand, co nie było bez znaczenia. Uważam, że większą przewagę mają koszykarze USA, ci najlepsi, którzy przyjechali do Paryża nad resztą świata. Ale i tu świat już praktycznie dogonił lidera.
Miał pan spięcie podczas finału z jakąś gwiazdą NBA? Bo przecież to są wielkie emocje i to z obydwu stron.
Nie, to są profesjonaliści w każdym calu, także w relacjach z sędziami. Przychodzili i zadawali pytania, ale po to, by usłyszeć moją odpowiedź, nie by wywrzeć presję. Anthony Davis zapytał o jedną decyzję. Wtedy się pomyliłem, źle oceniłem sytuację i powiedziałem mu: "wiesz, stałem za blisko, nie widziałem dokładnie". Kiwnął głową i odpowiedział "ok, lecimy dalej".
Czy wcześniejsze spotkania z reprezentacją USA na różnych turniejach oraz sędziowanie meczów w lidze Letniej w Las Vegas pomogło panu w przygotowaniu do wielkiego finału?
W Las Vegas było zupełnie inne sędziowanie. Tam mecze rozgrywane są w szaleńczym tempie, najszybszym na świecie, bo zawodnicy walczą o kontrakty, mają też inne umiejętności niż gwiazdy. Nie można tego porównać do turnieju olimpijskiego, gdzie gra jest dużo bardziej oparta na taktyce drużynowej. Tu i tam ogromny poziom zaangażowania, ale inna koncepcja gry, i inne wykonanie.
- Filozofia na igrzyskach – linia sędziowania była taka, by moderować i prowadzić mecze w taki sposób, by nie przeszkadzać gwiazdom, by to one mogły błyszczeć, oczywiście zgodnie z przepisami. Końcówka finału była niesamowita. Widać było że wszystkim Amerykanom i Francuzom bardzo, bardzo zależało. Byłem przygotowany na każdego zawodnika, na to co gra, jakie ma mocne strony, jak wykonuje manewry, akcje. Jaką strategię mogą przyjąć poszczególne drużyny przeciw wskazanym przeciwnikom. To jest podstawa naszej pracy wykonywanej przed każdym meczem. Najlepsi koszykarze czytają grę najlepiej, najlepsi sędziowie podobnie.
Czy mieszkał pan w wiosce olimpijskiej? Miał kontakty z innymi gwiazdami światowego sportu?
Nie byłem w wiosce, ale mimo to spotykałem na wyciągnięcie ręki gwiazdy. W Lille i w Paryżu mieszkaliśmy – sędziowie w hotelu. W stolicy Francji był to obiekt koło hali Bercy, w nim byli też koszykarze Serbii, Grecji i Brazylii. Z tego co wiem, to tylko zespół Niemiec mieszkał w wiosce olimpijskiej. Potem w naszym hotelu pojawiły się jeszcze piłkarki Brazylii, gimnastyczki i gimnastycy z całego świata. Tłoczno było… Mieliśmy taką małą wioskę olimpijską. Człowiek czuł się jak w bańce – schodzi na śniadanie i spotyka gwiazdę światowego sportu.
A czuł się pan bezpiecznie w Lille, w Paryżu? Bo wiele mówiono o zagrożeniu terrorystycznym przed olimpiadą?
W stu procentach. Chodziłem na piechotę i na stadion aglomeracji Lille i do Bercy, jakieś osiem minut, na te mecze, które oglądałem z trybun. Gdy pracowałem to oczywiście był oficjalny transport. Policji, służb było dużo, ale wszyscy działali w dyskretny sposób. Paryż tam gdzie przebywaliśmy wyglądał rzecz jasna niecodziennie, bo nie było ruchu samochodowego, a i pieszy był ograniczony.
Rozumiem, że na spacery po innych częściach Paryża czasu pan nie miał, a gdzie oglądał pan ceremonię zamknięcia igrzysk?
Na stadionie, byłem tam! Wzruszające przeżycie i widać było, że dla większości osób, sportowców, było to coś specjalnego, że igrzyska to impreza inna od wszystkich. Uświadomiłem sobie, że jestem, byłem częścią czegoś, o czym marzyłem od dziecka. "Na żywo" robiło to niesamowite wrażenie, spektakl przygotowany z dużym smakiem. Przepiękna scenografia, szczególnie ta część programu artystycznego z kołami olimpijskimi.
I jak po takich przeżyciach wrócić do nieco szarej rzeczywistości polskiej ekstraklasy?
Nie będę miał problemu z powrotem "na ziemię". Nic się nie zmieni. Sędziowanie to jest moja życiowa pasja, uwielbiam to robić. Najpierw odpoczynek i czas na delektowanie się tym, co stało się w Paryżu. Potem się zacznie: za trzy tygodnie lecę do Singapuru na Puchar Interkontynentalny, a pod koniec września wystartują rozgrywki polskiej ekstraklasy i europejskie puchary.
Igrzyska pana nie zmieniły zawodowo?
Jestem tym samym sędzią, co w dniu mojego ostatniego meczu PLK minionego sezonu we Wrocławiu. Będę starał się sędziować jak najlepiej, choć błędów nie uniknę, ale postaram się popełniać ich jak najmniej. Dalej będę robił swoje i cieszył się tym. Będę przyjmował krytykę trenerów, zawodników, kibiców.
- Chcę przygodę olimpijską wykorzystać do tego, by dzielić się z młodymi swoją pasją i zachęcać, by wybrali sędziowską drogę, bo ona jest równie fascynująca jak kariera na boisku. To jest szczególnie ważne, bo teraz coraz mniej młodych osób garnie się do sędziowania. Chcę im przekazać, że każdy może marzyć i być w tych marzeniach odważnym, choć nie każdy ma warunki, by być Stephenem Currym, to może napisać swoją historię i znaleźć się blisko tego Curry’ego w innej roli.
Przejdź na Polsatsport.pl