Piłkarskie podsumowanie weekendu. Marek Papszun, szef absolutny
Raków Częstochowa rozpędza się, rozwalcowuje kolejnych przeciwników i zaczyna funkcjonować jak jeszcze kilkanaście miesięcy temu, kiedy sięgał po mistrzostwo Polski. Coraz skuteczniejszy powrót trenera Marka Papszuna pod Jasną Górę to dowód na to, że są miejsca, w których sprawdza się władza absolutna. Na pierwszoligowych boiskach błyszczy natomiast Michał Mokrzycki.
Trener Papszun nie lubi ponoć, kiedy ludzie spoza Częstochowy kreślą klubową strukturę Rakowa i wykazują w niej, że to szkoleniowiec jest najważniejszym po bogu, czyli właścicielu Michale Świerczewskim. Nie prezes, nie dyrektor sportowy, a właśnie trener, który jest szefem absolutnym i tytuł ten należy rozumieć w dwójnasób. Absolutnym, bo nawet ten, który wykłada pieniądze, bardzo mocno liczy się z jego zdaniem. Absolutnym, bo nie bierze jeńców, kiedy idzie o interes projektu, którym zarządza. Papszuna stać na to – tak w sensie decyzji jak i wydatków finansowych – by pozbyć się dwóch graczy, którzy przyszli do klubu ledwie kilka tygodni temu i nie rozegrali nawet minuty.
ZOBACZ TAKŻE: Nocny komunikat Szczęsnego, wzięło z zaskoczenia. Polak odniósł się do sensacyjnych plotek
Kristoffera Klaessona pogoniono, nim mógł wykazać się jakąkolwiek interwencją w bramce, Vasilios Sourlis też musiał uciekać z Częstochowy szybciej, niż sam myślał. Papszuna stać na to - także w związku z nietrafionymi transferami wspomnianych wyżej graczy - by podziękować dyrektorowi sportowemu Samuelowi Cardenasowi, choć klubowy komunikat mówi o obustronnie wyczerpanej formule. Papszun nie ma również skrupułów, by dziękować asystentom, kiedy ich wkład nie jest już tak znaczący, a takich było przecież w Rakowie wielu. Można więc mnożyć przykłady autokratycznej częstochowskiej władzy i choć wielu ta wstrząsająca momentami decyzyjność trenera wydaje się skłonnością rewolucyjną, dla innych jest dowodem, że warto skupiać klubową władzę w jednym, co najwyżej dwóch rękach.
Oczywiście nie można bagatelizować ludzi, którzy w Rakowie odgrywają role nieoczywiste, jak np. Wojciech Cygan, niezwykle istotna postać w randze szefa rady nadzorczej, czyli ośrodka władzy z tylnego siedzenia. To jeden z najważniejszych działaczy w polskim futbolu w ogóle, z którym i w Rakowie liczą się jak mało z kim. Resztę zostawmy częstochowskiemu działowi HR, a kończąc już ten wątek, zasadnym jest zadawać sobie pytanie, czy w Rakowie potrzebna jest w ogóle funkcja dyrektora sportowego, bo spekulacje i nazwiska przymierzanych do tej roli ludzi wybrzmiewają w ostatnich dniach bardzo głośno. Jeśli tylko dla formalnego obsadzenia stanowiska, nie ma sprawy, excel przyjmie każdą pozycję. Jeśli jednak miałby on aspiracje, by być pomostem między właścicielem a trenerem, w przypadku Rakowa powinien zastanowić się kilka razy, nim do tej rzeki wejdzie, nawet jeśli nazywa się Łukasz Masłowski, znacząco przyczynił się do sensacyjnego wręcz mistrzostwa Polski i jest obecnie najbardziej hajpowanym dyrektorem w Polsce.
Umówmy się, Raków w swojej specyfice jest jeden – tak sportowo, jak i organizacyjnie. Wszelkie próby naśladowania panujących tam rządów gdzie indziej najpewniej skończą się niepowodzeniem, wszelkie próby udawania trenera Papszuna też, choć szkoleniowcom może wydawać się, że od wykorzystania „papszunowych” narzędzi przybędzie im „papszunowej” charyzmy.
Prawdopodobnie jest to jedyny wariant częstochowskiej układanki, który może dawać tak niepewne w futbolu sukcesy. Kiedy niektórzy już po 10 kolejkach zobaczyli mistrza Polski w Lechu Poznań, a jeszcze inni uważają, że na tron wepchnie się Legia Warszawa, to może warto spojrzeć, jak z meczu na mecz prezentuje się Raków, jak tłamsi organizacją gry kolejnych rywali, jak z satysfakcją ich rozwalcowuje, czego doświadczyło w niedzielę Zagłębie Lubin. Pamiętajmy, w Rakowie znów z całym wachlarzem władzy jest trener Papszun. Papszun, czyli szef absolutny.
To chyba najważniejszy temat piłkarskiego podsumowania weekendu w Polsce, w spekulacje dotyczące zwolnienia trenera Legii, które spowiły w niedzielę portal X, nie warto brnąć. Zaglądać warto za to nie tylko na ekstraklasowe boiska, ale także na pierwszoligowy front.
Ci, którzy oglądali sobotnie starcie na szczycie między Termalicą Bruk-Bet Nieciecza a ŁKS, wyszli z tego spektaklu zachwyceni. Spektaklu na naszą miarę i choć niektórzy złośliwi uważają, że I liga to styl bycia, a nie wartość piłkarska, trzeba docenić, że nawet na zapleczu Ekstraklasy drużyny i ich trenerzy oferują wiele ciekawych doznań. Teraz o jednym z nich. Po jednej stronie lider z Niecieczy, który od kilkunastu miesięcy miał problem ze zdefiniowaniem swoich celów na boisku, ale z trenerem Marcinem Broszem stał się jednym z pewniaków do awansu, bo już na starcie rozgrywek wypracował sobie solidną przewagę nad resztą. Po drugiej stronie ŁKS, który w nieco ponad miesiąc z trenerem Jakubem Dziółką zrobił gigantyczny postęp taktyczny, miał za sobą serię pięciu wygranych i z całym potencjałem swojej kadry również typowany jest do powrotu do Ekstraklasy. Zaczęło się od 2:0 dla gospodarzy, którzy w pierwszej połowie mogli prowadzić kilkoma golami. Skończyło się remisem 2:2, a mogło i wygraną łodzian, którzy mieli piłkę meczową po akcji Andreu Arasy.
Tu z kolei warto zatrzymać się na piłkarzu, dzięki któremu ełkaesiacy po króciutkiej banicji mogą zameldować się w elicie. To Michał Mokrzycki. Jeśli w drużynie piłkarskiej można nazwać kogoś regulatorem gry, człowiekiem, na którym można polegać, liderem, który mówi niewiele, a robi furę dobrych rzeczy, to właśnie 26-letni pomocnik jest taką postacią. Początek sezonu miał jak każdy w ŁKS – niemrawy. Od meczu z Wartą Poznań, od którego zaczęła się seria łodzian, jest nieoceniony w swojej skuteczności. Choć wydaje się, że to gracz oszczędny w poczynaniach, na ogół pokonuje na boisku największy dystans, zresztą było tak i w Ekstraklasie, gdzie z niepokojem konkurenta patrzył na niego pod tym względem nawet reprezentant Polski Bartosz Slisz.
Efektywność Mokrzyckiego przekracza jakiekolwiek normy, można przyjąć założenie, że swoimi czterema golami i trzema asystami dał ŁKS większość jesiennych punktów. W sobotę w Niecieczy zdobył bramkę na wagę remisu na jednej nodze, bo chwilę wcześniej doznał kontuzji. Takiego zawodnika chciałby każdy trener i każda szatnia. Wypada mieć tylko nadzieję, że to ostatni sezon tego gracza w I lidze, bo jeśli nie z łodzianami, to w przyszłym sezonie po prostu musi grać w Ekstraklasie w jakimkolwiek innym klubie.