Bożydar Iwanow: Rusza nowa Liga Europy. Angielscy giganci i „zakorkowany” Stambuł
Myślisz „Manchester United”, widzisz „Champions League”? Niekoniecznie. O dziwo „Czerwone Diabły” właśnie przystępują do Ligi Europy już po raz siódmy. A przecież historia tych rozgrywek - po transformacji z Pucharu UEFA - nie jest znowu tak długa. Nastąpiła bowiem w 2009 roku. United już piszą tu swoją nową historię.
Jeżeli w Polsce często używamy stwierdzenia, że „Puchar Polski jest najkrótszą drogą do Europy”, to klub z Old Trafford podobnie może określać Europa League. Tyle, że w kontekście Ligi Mistrzów, bo jednym z owoców jej wygrania jest awans do najważniejszego z pucharów w kolejnym sezonie. Przy krajowej dominacji w Premier League Manchesteru City, Liverpoolu czy Arsenalu, United jest o to coraz trudniej - miejsce w najlepszej czwórce bywa poza zasięgiem. Ósma lokata na koniec poprzedniego sezonu Premier League to była klęska.
ZOBACZ TAKŻE: On się nie zatrzymuje! Robert Lewandowski wyrównał najlepszy wynik w historii
Wygrana w finale FA Cup - i to z City - uratowała nie tylko twarz, prestiż i posadę Erika Ten Haga. Ale pozwoliła też United na grę w Lidze Europy. Patrząc na przeciętny start do nowych rozgrywek – MU jest dopiero jedenaste – „Czerwone Diabły” nie potraktują tych rozgrywek jako piąte koło u wozu. Mogą je one bowiem zaprowadzić w miejsce, które powinno być ich naturalnym środowiskiem.
Manchester United nie jest jedynym angielskim klubem, który zdobył Puchar LE (w 2017 roku pod wodzą Jose Mourinho). Dwa lata później w Baku o to trofeum – i także start w Lidze Mistrzów – walczyły londyńskie Chelsea i Arsenal. Teraz tę samą rękawicę podejmie inny potentat ze stolicy Wielkiej Brytanii – Tottenham Hotspur. Klub, którego międzynarodowe trofea można policzyć na palcach jednej ręki, jest w podobnej sytuacji jak MU. Cierpi na syndrom wielkich aspiracji, które zderzają się ze zbyt mocną grupy pretendentów do walki o bycie w angielskim „Top 4”.
„Koguty”, „Czerwone Diabły”, FC Porto, Glasgow Rangers oraz Ajax Amsterdam to największe firmy, które właśnie tu będą starały się odbudowywać swoją utraconą pozycję na futbolowej mapie Starego Kontynentu. A Hiszpanie, skoro na piętnaście lat LE wygrywali ją dziewięciokrotnie? Tym razem nie ma jednak Sevilli, nie ma Villarrealu, nie ma Atletico i nikt nie „spadnie” tu po zajęciu trzeciego miejsca w grupie Champions League, bo system uległ zmianie. Baskowie z San Sebastian i Bilbao nie mają aż takiego potencjału. To Anglicy wyglądają zdecydowanie najmocniej.
Najbardziej „zapracowanym” miastem Ligi Europy przez kilka najbliższych miesięcy będzie Stambuł. W fazie ligowej wystąpią aż trzy klubu z tego miasta. Ambicje Fenerbahce i Galatasaray sięgały wyżej, ale oba kluby dość zaskakująco odpadły w eliminacjach Champions League kolejno z Lille i Young Boys Berno. Ale jeśli ci pierwsi, poza Sebastianem Szymańskim, mają w swym składzie Freda, Edina Dzeko czy Dusana Tadicia, a „Galata” dysponuje Hakimem Ziyechem, Mauro Icardim czy Victorem Osimhenem, to jakościowej biedy tu nie będzie. Besiktas wygląda pod tym względem nieco gorzej, choć kibic Legii Warszawa może będzie chciał rzucić okiem na … Ernesta Muciego.
Na jakość odbioru finału w gorącym kibicowsko Bilbao obecność w nim któregoś z tureckich gigantów źle na pewno by nie wpłynęła. To byłoby czyste szaleństwo. Ale z udziałem kibiców i drużyn z Manchesteru czy Londynu pod każdym względem na San Mames 21 maja 2025 roku też byłoby bez wątpienia nie najgorzej.
Przejdź na Polsatsport.pl