Piłkarskie podsumowanie weekendu. Dlaczego boimy się świeżej krwi?
Na piłkarską karuzelę wchodzi na dobre trener Marcin Włodarski. Choć jego dotychczasowe osiągnięcia - niemierzone tytułami, a realnym wpływem na polski futbol - robią wrażenie, wielu już na starcie odbiera mu szansę na powodzenie. Na przykładzie nowego szkoleniowca Zagłębia Lubin trudno oprzeć się wrażeniu, że środowisko boi się świeżej krwi. Tak na ławkach trenerskich, jak i na boisku.
Gdybym był młodym piłkarzem klubu z Lubina, uznałbym, że wygrałem los na loterii. Naprawdę trudno w tej chwili w Polsce o lepszego szkoleniowca, który mógłby możliwie bezboleśnie wprowadzić młodych zawodników do dorosłego futbolu. Kto prześlizgnie się tylko po dossier 42-letniego Włodarskiego, może uznać, że to szkoleniowiec z jednym medalem w piłce juniorskiej, jakim był brąz mistrzostw Europy do lat 17, bez doświadczenia w pracy z seniorami, co ma być poważnym mankamentem misji odmiany Zagłębia. Klubu dla Włodarskiego wprost idealnego; z prężną akademią, rezerwami w II lidze - czym nie może pochwalić się żaden inny klub Ekstraklasy - całym zastępem głodnych piłkarskiego rozwoju młodych ludzi.
ZOBACZ TAKŻE: Hiszpanie alarmują. Trudne zadanie przed Wojciechem Szczęsnym w Barcelonie
Pracując na Podkarpaciu Włodarski odkrywał, szlifował i wprowadzał do seniorskiej piłki wielu piłkarzy. Nie bez powodu klub Beniaminek Krosno, z którym był przez lata związany, uchodzi za jedną z kuźni piłkarskich talentów w kraju. Włodarski stawia w futbolu na ludzi nieoczywistych, żadną miarą nie jest dla niego wzrost i warunki fizyczne, liczy się kto i jak gra w piłkę, czy ma na nią pomysł i czy chce mocno pracować na swoje marzenia. Włodarski, jako że sam ma nastoletniego syna z ponadprzeciętnymi papierami na piłkarską karierę, wie, że czasy się zmieniły, a narzędzia takie jak nieuczciwość, bezwzględność, rygor ocierający się o mobbing są już passe i niewiele można nimi zdziałać w pracy z młodymi. Niby oczywistą sprawą jest, że osiąga się wtedy efekty odwrotne od zamierzonego, ale naprawdę wielu szkoleniowców jeszcze tego nie zrozumiało, tak jak nie rozumie, że łatka ludzi nieprzystających współczesnemu futbolowi będzie długo się za nimi ciągnąć. Wracając do samego Włodarskiego, jest on w świecie naszej piłki jak charyzmatyczny profesor John Keating ze „Stowarzyszenia umarłych poetów”, który w skostniałych ramach edukacji (w tym wypadku piłkarskiej), nie poniża, nie idzie w schemat, ale stara się być twórczy i inspirujący. Hasło, z jakim idzie przez zawodowe życie nasz bohater "Można grać ładnie i wygrywać”, staje się nadzieją, że polska piłka jeszcze nie umarła. Dla wielu jednak jest przejawem naiwności trenera, którego dopiero teraz ma zweryfikować poważna piłka, bo w Ekstraklasie nie ma miejsca na ładną dla oka, pozbawioną kalkulacji grę.
Każdy ma jakieś spojrzenie na świat piłki, jest ono różnorodne, jak różnorodne są doświadczenia ludzi z futbolem. Rozmawiałem w ostatnich dniach z kilkoma szefami polskich klubów, niektórzy z nich zazdroszczą Zagłębiu, że zdecydowało się na taki krok, niektórzy uśmiechają się pod nosem, że to prosta droga do spadku z Ekstraklasy, bo w tak poważnych misjach potrzeba ludzi z doświadczeniem. Z jednym z rozmówców przyjąłem zakład, że Włodarski zajmie z Zagłębiem miejsce powyżej dziesiątego, jestem gotów dołożyć do stawki jeszcze jeden element – przynajmniej pięciu młodzieżowców ze składu lubinian osiągnie pułap 450 minut.
Niewykluczone, że zakład przegram, a Włodarskiemu – który rozpoczął od awansu w Pucharze Polski i zwycięstwa w Ekstraklasie - wcale nie będzie łatwo. Ważne, że ktoś przynajmniej próbuje łamać schemat. Tu mam na myśli prezesa Zagłębia Pawła Jeża, który zdecydował się na taki krok, mam na myśli samego Włodarskiego, ale i wielu innych trenerów, którzy widzą piłkę w nieprzystającym szablonowi stylu. Nazwiska? Proszę bardzo: Mariusz Misiura, Marek Zub, Marcin Matysiak, Marcin Pogorzała, etc. Uzbierałaby się całkiem spora grupa ludzi z licencją UEFA Pro lub w trakcie kursu, których polska piłka w procesie zmiany na lepsze pominąć nie może.
Dlaczego to tak ważne? Najprawdopodobniej od nowego sezonu po pięciu latach przestanie obowiązywać w Ekstraklasie przepis o młodzieżowcu. W znakomitej większości polskich klubów oznaczać to będzie całkowite odejście od wprowadzania młodych, choć już teraz – nawet przy narzuconej przez PZPN obligacji - nie jest z tym kolorowo, może nawet dramatycznie słabo. Z wyliczeń Łukasza Jóźwiaka z kanału „Piłkarska szatnia” wynika, że w 9. kolejce Ekstraklasy zagrało w sumie 281 zawodników z czego poniżej 21 lat miało… 31 (około 11 proc). Tylko połowa z tej garstki zaczęła mecz od pierwszego gwizdka. Nie dziwmy się więc, że za chwilę już nikogo z młodych w najwyższej lidze nie zobaczymy. Kto żyw wyjedzie z Polski, kibicom przyjdzie identyfikować się ze sprowadzanymi hurtem południowcami, którzy wniosą trochę pozornej jakości, zadowolą swój i swoich menedżerów biznes, po czym wyjadą niezapamiętani w ogóle. Trenerzy na nich postawią, chcąc zapewnić sobie byt, a później ci sami trenerzy będą narzekać, że nie ma w Polsce wyedukowanej młodzieży, bo albo najlepsi wyjechali, albo łamagi, którzy nie umieją pojąć w mig ich wizji futbolu.
Środowisko boi się świeżej krwi. Tak na ławkach trenerskich, jak i na boisku. Więc nie dziwmy się, że jesteśmy tam, gdzie jesteśmy – w piłkarskim niebycie, w którym wszyscy wiedzą jak, ale nikt nie potrafi.
Przejdź na Polsatsport.pl