Srebro, które do dzisiaj smakuje jak złoto

Marek MagieraSiatkówka
Srebro, które do dzisiaj smakuje jak złoto
fot. PAP
W 2006 roku reprezentacja Polski siatkarzy sięgnęła po srebro na mistrzostwach świata

W swoim prywatnym siatkarskim archiwum tę datę mam zapisaną podkreśloną w specjalnym zeszycie czerwonym flamastrem. 3 grudnia 2006 roku reprezentacja Polski siatkarzy wywalczyła w Japonii srebrny medal mistrzostw świata. Jutro minie dokładnie 18 lat od tego wydarzenia.

. Ten srebrny medal absolutnie zmienił postrzeganie siatkówki w naszym kraju. Z pełną odpowiedzialnością można powiedzieć, że gdyby nie Japonia 2006, to nasza męska siatkówka nie byłaby dzisiaj w tym miejscu, w którym jest. A dla nas ludzi związanych z Polsatem Sport było to jedno z najważniejszych wydarzeń w historii naszej stacji.

 

Przejrzałem sobie wczoraj wieczorem to moje archiwum raz jeszcze i nie siląc się zbytnio na oryginalność przypomnę jak co roku, co też działo się wtedy w Japonii podczas turnieju i obok niego. Piotr Gruszka, kapitan tamtej reprezentacji, przy okazji rekordzista pod względem występów w reprezentacji – zagrał w kadrze aż 450 meczów – śmieje się ze mnie, że jestem jedną z niewielu osób w środowisku, która z matematyczną precyzją jest w stanie z najdrobniejszymi szczegółami odtworzyć wszystko to, co działo się wówczas z drużyną od czasów objęcia jej sterów przez trenera Raula Lozano. Może i tak, dlatego zapraszam jak co roku na sentymentalną podróż do czasów w których polska siatkówka wyruszyła do miejsca w którym jest dzisiaj.

 

Przed rokiem w naszym siatkarskim magazynie #7Strefa powspominaliśmy ten wspaniały czas w towarzystwie wspomnianego Piotra Gruszki i rozgrywającego Pawła Zagumnego. Obaj panowie nie ukrywali, że kluczowym meczem turnieju był mecz z Rosją wygrany 3:2, który otworzył drogę do strefy medalowej. Później był wygrany półfinał z Bułgarią i przegrany finał z Brazylią.

 

– Oni byli wtedy poza zasięgiem, w każdym elemencie i w każdym calu wyprzedzali nas o ten jeden krok – to słowa Pawła Zagumnego. – Może gdybyśmy trochę lepiej rozpoczęli ten finał… Ale nie, nic by to nie dało. Oni mieli generację, która opanowała świat, trochę tak jak my teraz.

 

ZOBACZ TAKŻE: Dramatyczne wieści z polskiego klubu! "Walczyliśmy o wygranie ligi. Teraz walczymy już tylko o przetrwanie"

 

Ten srebrny medal okazał się przełomowym momentem w obecnej historii naszej siatkówki, historii pełnej pięknych wzruszeń i fantastycznych sukcesów. Historii, którą rozpoczęła znakomita drużyna kierowana przez Raula Lozano.

 

Lozano podpisał kontrakt w styczniu 2005 roku, ale rozmowy na temat objęcia posady selekcjonera rozpoczęły się kilka miesięcy wcześniej, bo na przełomie października i listopada, kilka tygodni po wyborze na prezesa PZPS Mirosława Przedpełskiego. Wcześniej z funkcji trenera zrezygnował Stanisław Gościniak, który wspólnie z Igorem Prielożnym po raz ostatni poprowadził narodową drużynę w przegranym ćwierćfinale igrzysk olimpijskich w Atenach. Związek myślał o przeprowadzeniu konkursu i mniej więcej na takich zasadach odbyła się procedura wyboru nowego trenera reprezentacji.

 

Co takiego w sobie miał Lozano, a czego nie mieli inni kandydaci? Nie da się na to pytanie jednoznacznie odpowiedzieć, bo stwierdzenie, że miał szczęście - choć prawdziwe - zupełnie niezasłużenie zminimalizowałoby jego zasługi w rozwój polskiej siatkówki i danie jej pozytywnego kopa, który doprowadził nas do wymarzonego medalu imprezy mistrzowskiej, w tym przypadku wspomnianych mistrzostw świata 2006.

 

Lozano nie tylko miał szczęście, że trafił na wyjątkowo utalentowaną grupę siatkarzy, ale przede wszystkim potrafił wykorzystać jej potencjał. Potrafił wydobyć z nich w procesie treningowym wszystko, co mieli najlepszego do zaprezentowania. Potrafił też bezprzykładnie i bez żadnych skrupułów ukarać wszystkich tych, którzy okazali się niesubordynowani względem niego oraz przede wszystkim drużyny. Ale potrafił też wybaczyć i dać drugą szansę.

 

Mistrzostwa świata w Japonii, całe moje pokolenie wychowane na złotych juniorach trenera Ireneusza Mazura i naszych początkach w Lidze Światowej, wspomina z ogromnym sentymentem i nie ma tutaj znaczenia fakt, że później dwa razy zostaliśmy mistrzami świata, zdobyliśmy dwa mistrzostwa Europy i wygraliśmy Ligę Światową oraz Ligę Narodów, po drodze zdobywając "worek medali" we wszystkich możliwych kategoriach wiekowych też z mistrzostwami świata na czele. O tegorocznym srebrze na Igrzyskach Olimpijskich nawet nie wspominam.

 

Tak jak dla pokolenia mojego ojca zawsze najlepszą i niezapomnianą drużyną w historii będzie drużyna naszych wielkich mistrzów z lat 70-tych prowadzona przez Huberta Jerzego Wagnera, tak dla mnie będzie to drużyna mistrzów, choć zajęli drugie miejsce na turnieju, prowadzona przez Lozano.

 

– Ja to srebro traktuję na równi ze złotem z 2014 roku – mówi Paweł Zagumny, który reprezentował Polskę także na zwycięskim dla nas mundialu.

 

Kiedyś zastanawiałem się wspólnie z kilkoma siatkarzami srebrnej drużyny z Japonii, co by było, gdyby federacja i prezes Mirosław Przedpełski nie postawili wtedy na Raula Lozano. Wydawało się, że pierwszą opcją wyboru będzie Serb Zoran Gajić, który ostatecznie przejął stery reprezentacji Rosji, którą Polacy w wielkim stylu pokonali w Japonii w drodze do finału. Wtedy też po raz kolejny w sportowym światku okazało się, że najdroższy wcale nie oznacza najlepszy.

 

Nie wiem, czy wszyscy kibice to pamiętają, ale oprócz Gajića i Lozano był wtedy jeszcze jeden pretendent do objęcia posady selekcjonera siatkarskiej reprezentacji. Tym trenerem był Łotysz Boris Kolczins od wielu lat pracujący wówczas w Rosji, który swoją pracę w Polsce wycenił na 120 tysięcy Euro rocznie. Gajić był o 30 tysięcy Euro droższy. Lozano miał najmniej wygórowane warunki z całej trójki, podobno swoją pracę wycenił wtedy na 100 tysięcy Euro rocznie. Czy tak było w rzeczywistości, tego pewnie się nie dowiemy, no chyba, że prezes Przedpełski zdecyduje się na wydanie jakiejś wspominkowej książki. W każdym razie, co by wtedy nie decydowało o wyborze selekcjonera, ten ostatecznie okazał się strzałem w dziesiątkę. A jak ta kwota ma się do tych dzisiejszych mogą sobie państwo odpowiedzieć sami…

 

Na mundialu w Japonii Polacy byli w znakomitej formie. Przez eliminacje grupowe przeszli bez żadnych strat. Tak naprawdę pierwszym poważnym wyzwaniem było starcie z Rosją, które przeszło do historii polskiej siatkówki. To ten mecz miał decydujący wpływ na wywalczenie medalu.

 

Biało-Czerwoni odwrócili losy rywalizacji w niewiarygodny sposób. Po dwóch gładko przegranych setach stało się coś absolutnie niewyobrażalnego. To był prawdziwy koncert zwieńczony wygraniem tie-breaka. Jest wiele obrazków, które utkwiły kibicom w pamięci, jest też jeden bardzo charakterystyczny, kiedy Łukasz Kadziewicz ściska się z Lozano, a później podnosi go na rękach. Tak, tak. Ten sam Kadziewicz, którego rok wcześniej Lozano wyrzucił z drużyny - razem z Andrzejem Stelmachem i Krzysztofem Ignaczakiem.

 

Później był wygrany półfinał z Bułgarią i finał z Brazylią przegrany 0:3. Finał, w którym naszym siatkarzom wyraźnie zabrakło sił. Z drugiej strony uczciwie trzeba przyznać, że z tak grającą Brazylią jak wtedy, nikt nie miał szans.

 

A później była wzruszająca ceremonia zakończenia turnieju, podczas której Polacy wyszli na podium w specjalnie przygotowanych koszulkach z numerem i nazwiskiem tragicznie zmarłego Arkadiusza Gołasia. Jak się okazuje, akcja była zaplanowana na długo przed mistrzostwami świata w Japonii. – Lozano nam to rozpisał na kartce – opowiada Zagumny. – Rok przed mistrzostwami jak już było wiadomo, z kim będziemy grali powiedział tak: „z tymi wygramy, z tymi też, tu nie ma problemu, to wygrywamy, panowie wystarczy wygrać jeden mecz z kimś silnym i jesteśmy w półfinale i gramy o medale”.

 

Skończyło się srebrem, które dało początek zupełnie nowej historii. – Dzisiaj mamy srebro, ale zamienimy je w złoto i długo go nie oddamy – mówił do kamery Polsatu Sport Piotr Gruszka. – To samo powiedziałem podczas powitana kibicom na Placu Zamkowym – wspomina kapitan reprezentacji. – I wszystko się sprawdziło – dodaje ze śmiechem.

 

Polacy wracali do kraju w roli bohaterów narodowych. Nie tylko na wspomnianym Placu Zamkowym, ale także na warszawskim lotnisku witały ich nieprzebrane tłumy kibiców, którzy zjechali na Okęcie z całego kraju. Pierwsi fani w hali przylotów zaczęli się pojawiać w okolicach południa. Samolot z Tokio via Monachium wylądował około 19.00.

 

To, co się wtedy działo w Warszawie jest trudne do opisania... Takiej euforii nie było chyba nawet po wygraniu mistrzostw świata w 2014 i 2018 roku...

Przejdź na Polsatsport.pl

PolsatSport.pl w wersji na telefony z systemem Android i iOS!

Najnowsze informacje i wiadomości na bieżąco, gdziekolwiek jesteś.

Przeczytaj koniecznie