Nagłe zatrucie polskiego skoczka! Wiadomo, jak do tego doszło. "Brak wagi i energii"

Michał BiałońskiZimowe

Powody do optymizmu w trudnym czasie dał ostatnio polskim skokom Maciej Kot, który wywalczył dodatkowe miejsce na ostatni okres Pucharu Świata, dzięki świetnym startom w Pucharze Kontynentalnym. Okazuje się, że zakopiańczyk musiał pokonywać nie tylko rywali, ale też ostre zatrucie, które go dopadło w drodze do Japonii. - Pierwszy dzień był bardzo trudny. Brakowało mi wagi i energii – opowiada Polsatowi Sport Kot.

Nagłe zatrucie polskiego skoczka! Wiadomo, jak do tego doszło. "Brak wagi i energii"
fot. PAP
Maciej Kot i Piotr Żyła (z tyłu) w trakcie zawodów

Michał Białoński, Polsat Sport: W tym sezonie masz za sobą tylko sześć startów w Pucharze Świata, ostatnio zapunktowałeś w Sapporo za 25. i 24. miejsce, ale aż 17 występów w Pucharze Kontynentalnym. Zająłeś trzecie miejsce w Lillehammer, zwyciężyłeś w Kranju i byłeś czwarty w Iron Moutain. Ogólnie w dziewięciu konkursach z rzędu plasowałeś się w czołowej "10". To zaowocowało dopuszczeniem szóstego Polaka do marcowej edycji Pucharu Świata. Tak dobrych startów w PK nie miałeś od 2020 r., gdy dwa razy z rzędu wygrałeś w Predazzo. Gratulacje dobrze wykonanej pracy!

 

ZOBACZ TAKŻE: Adam Małysz otrzymał mocny cios! "Absolutnie nie pójdziemy do sądu"

 

Maciej Kot: Dziękuję za gratulacje. Rzeczywiście, miałem udany okres w Pucharze Kontynentalnym. Wywalczenie zwiększonej kwoty startowej zawdzięczam temu, że skakałem bardzo równo i na wysokim poziomie. Trzeba dodać, że w ostatnich latach, po zmianie kwot startowych w PŚ ten Kontynentalny stoi na bardzo wysokim poziomie. Wystarczy popatrzyć na nazwiska skoczków w nim biorących udział. To na pewno nie są przysłowiowe "ogórki". Czołowa dziesiątka to naprawdę dobrze, równo skaczący zawodnicy. Masa Austriaków, juniorów i doświadczonych skoczków. Wygrywać z nimi nie jest łatwo. Przede wszystkim równa forma, którą pokazywałem bez względu na rozmiar skoczni, bez względu na kontynent, na którym prowadzone były zawody, pozwoliła wywalczyć tę kwotę dla Polski, co nie było łatwe.

 

W zeszłym roku o podobnej porze, na wiosnę, nie udało się powiększyć kwoty. Cieszę się, że tym razem to zrobiłem i czekam na kolejne wyzwania.

 

Kalendarz PŚ i PK rzucał cię po całym świecie. Jeden weekend w Japonii, a kolejny już w USA. Dwie zupełnie inne strefy czasowe, dalekie podróże. Po 18 godzin na walizkach. To musiało sporo kosztować organizm?

 

Na pewno nie było łatwo. Pierwszy raz w karierze miałem okazję odbyć podróż dookoła świata. To było trudne, aby to zaplanować, próbować jak najszybciej się przestawić. Treningi motoryczne ustawić tak, żeby nie brakło sił, a jednocześnie mięśnie i organizm cały czas było pobudzone.

 

I jakoś się udało?

 

Tak, ale nie zapowiadało się dobrze. Szczerze mówiąc, podczas podróży do Japonii wszystko się źle zaczęło, bo złapało mnie zatrucie pokarmowe. Przez to miałem bardzo nieprzyjemną podróż i pierwszy dzień w Japonii był bardzo trudny. Brakowało mi wagi i energii, więc ten pierwszy trening na siłowni odpuściłem, gdyż nie byłem w stu procentach przygotowany do pierwszych zawodów w Sapporo. Na szczęście udało mi się zregenerować i na same zawody siły wróciły. Ale generalnie wyszło tak, że jak już w Japonii poczuliśmy się jak w domu, to musieliśmy zmienić strefę czasową na Amerykę, na Chicago. W stosunku do Polski to jest siedem godzin wstecz.

 

A w Sapporo było osiem godzin do przodu.

 

Dlatego wszystko znowu się pomieszało, z Sapporo do USA podróż była bardzo długa. Przez to pierwsze dni na miejscu nie były łatwe. Skupiliśmy się na regeneracji i lekkich treningach przed zawodami, by zyskać pobudzenie.

 

Udało się do tego stopnia, że zajmowałeś 7., 5., 4. i 7. miejsce.

 

Dokładnie, to były cztery konkursy w trzy dni. Skocznia w Iron Mountain była wymagająca nie tylko technicznie, ale i fizycznie, ponieważ na górę nie ma windy, tylko bardzo dużo schodów. W sobotę oddałem pięć skoków, więc wdrapanie się tam z nartami było bardzo wymagające. Niektórzy zawodnicy odpuszczali serie próbne, by lepiej zarządzać siłami. Finalnie udało nam się dobrze zaplanować ten czas i wytrzymałem to wyzwanie fizycznie. Owszem, w niedzielę zaczynało brakować sił, ale poziom nawet ostatniego skoku był na tyle dobry, że nie mam podstaw, by narzekać.

 

Zmiana strefy czasowej o 15 godzin w ciągu doby podróży była uciążliwa?

 

Na szczęście był czas, aby się przyzwyczaić. Do Green Bay przylecieliśmy we wtorek, a późnym wieczorem byliśmy już w Iron Mountain, więc w środę i czwartek próbowałem się przestawić, choć i to za mało, by w stu procentach powiedzieć, że organizm był już przyzwyczajony, bo strefy czasowe już tak się pomieszały, że organizm nie wiedział, kiedy ma spać, a kiedy ma być aktywny. Ale wiadomo, że po tak długiej podróży pojawia się zmęczenie, które pomaga usnąć.

 

Trzeba też pamiętać, że tzw. jetlag to nie tylko zmiany stref czasowych, ale też różnice ciśnienia, które pojawiają się w samolocie, odwodnienie organizmu. To wszystko się kumuluje. Dlatego ważna jest regeneracja, suplementacja, nawodnienie. Nawet gdy człowiek odczuwa zmęczenie, to jednak trzeba wyjść na spacer, potruchtać, porozciągać się, starać się być aktywnym. Aktywnie się regenerować, bo bez tego na skoczni pojawia się problem z pozycją dojazdową, gdy organizm jest "zastany". My na szczęście mieliśmy dobry plan. Już w piątek dobrze się czułem na zawodach. Pory rozgrywania konkursów były dobre, mimo że wymuszały pobudkę o godz. 4-5 rano, zawody były organizowane około południa, więc nie było problemu, żebyśmy już na skoczni czuli się senni. 

 

Puchar Kontynentalny określany jest drugą ligą w stosunku do Pucharu Świata, ale i w nim startują tuzy światowych skoków. Obok ciebie, zwiększony limit dla swych krajów wywalczyli Austriak Manuel Fettner i Norweg Robert Johansson. To zawodnicy, których znamy z podiów PŚ.

 

Te nazwiska i ich sukcesy najlepiej świadczą o tym, jakie zmiany zaszły w Pucharze Kontynentalnym. Manuel i Robert mają na koncie nie tylko drużynowe medale, ale są także indywidualnymi medalistami IO. To świadczy o ich poziomie i pokazuje, że wzrósł nie tylko poziom, ale też prestiż PK, skoro startują w nim tacy zawodnicy i nie mają oporów, by zejść o szczebel niżej. Myślę, że jeszcze kilka lat temu tacy zawodnicy nie do końca by chcieli wracać do PK. Teraz, z jednej strony nie mają wyjścia, bo chcąc wywalczyć miejsce w PŚ, muszą wrócić do PK, ale z drugiej, widać, że oni chcą tam skakać.

 

Dlaczego?

 

Gdyż widzą, że to nie jest takie proste zadanie, tylko wyzwanie i dostrzegają w nim sens. Zawody PK tylko na tym zyskują. Rośnie ich poziom, prestiż. To na pewno nie są zawody podwórkowe, jak niektórzy sądzą. One zresztą nigdy nimi nie były.

 

Po medalu na IO w Pjongczangu miewałeś różne okresy i zdarzały się też te słabsze, gdy nosiłeś się z zamiarem, by zakończyć karierę. Co spowodowało, że to przetrwałeś i notujesz kolejną zwyżkę formy, w wieku 33 lat?

 

Nie było jednego przełomowego momentu, to długa praca nad strefą mentalną. Współpracuję z dwoma psychologami. Jestem jakby w drodze, która dokądś prowadzi. Ona nie ma momentów, które coś nagle zmieniają, tylko jest stałym procesem, którym podążam. Wciąż są elementy, które potrzebuję poprawić, ale widzę też sporo rzeczy, które na tej drodze poprawiłem. Nie byłoby mnie też tu, gdzie jestem, gdyby nie wsparcie rodziny, przyjaciół, sponsorów, którzy – mimo gorszych lat – zaufali mi, pokazali wsparcie i to, że przede wszystkim liczy się walka, motywacja i ciężka praca, a nie zawsze tylko i wyłącznie sukcesy, suche wyniki. Dlatego pomaga mi zdecydowanie to, że nie jestem w tej przygodzie sam. Wciąż jestem zmotywowany do tego, żeby dawać z siebie sto procent. Wiadomo, że wyniki nie przyjdą z dnia na dzień.

 

Jedna wielka nauka cierpliwości?

 

Cały czas trzeba wierzyć, że praca przyniesie rezultat. Nawet teraz, gdy ciężko pracuję każdego dnia i zdarza się, że dany trening nie jest dobry, to patrzę z perspektywy przyszłorocznych IO. To, co robię teraz może zaprocentować w przyszłym roku, gdy będzie walka o miejsce w składzie, a później o medale we Włoszech. Jeżeli moja praca nie daje rezultatów teraz, a przyniesie w decydującym momencie przyszłego sezonu, to jestem w stanie cały czas dawać z siebie sto procent. Z drugiej strony akceptacja miejsca, w którym się aktualnie znajduję też była bardzo trudna, ale istotna do tego, żeby ruszyć z miejsca. Zaakceptować miejsce, w którym się znajduję i zacząć próbować robić postępy.

Maciej Kot o współpracy z Thomasem Thurnbichlerem

Na ile istotne jest to, że masz wymarzony sztab, na czele z trenerem Wojciechem Toporem? Na ile ścisłe macie powiązanie z głównym trenerem kadry Thomasem Thurnbichlerem? Czy on wnika w wasze plany, doradza?

 

Wiadomo, że Wojtek jest głównym trenerem naszej grupy szkoleniowej, natomiast Thomas jest człowiekiem, który bardzo chętnie nam doradza, z którym się często konsultujemy. Wojtek jest w stałym kontakcie z Thomasem. Często plany treningowe muszą być zbieżne szczególnie w momencie, gdy zawodnik migruje między PŚ a PK. I to jest właśnie na modelowa współpraca, o której przez tyle lat się mówiło, że czasami jej brakowało. Zawodnicy, przechodząc między grupami, trochę się gubili. Teraz pomysł na pracę jest zbieżny. Fajnie, że mamy wsparcie Thomasa i Wojtek chce z niego korzystać. Ja też nieraz indywidualnie z Thomasem rozmawiam. I to jest dobre, ponieważ gdy pojadę na najbliższy PŚ, to uniknę momentu niewiadomej: "co my robiliśmy wcześniej, nad czym się koncentrowaliśmy, jaki jest pomysł na skoki i nasze plany treningowe". To wszystko jest zbieżne i nieważne, na jakie zawody pojadę, to robię to samo i realizuję swój plan.

Maciej Kot o roli byłego dyrektora PZN-u Alexandra Stoeckla

Ostatnio głównym tematem w polskich skokach nie były wasze występy, tylko burzliwe rozstanie z PZN-em dyrektora Alexandra Stoeckla. Zdążyłeś się nacieszyć współpracą z tej klasy fachowcem, mieliście jakikolwiek kontakt? To miała być długoletnia współpraca, a trwała ledwie pół roku.

 

Ja się koncentruję na skokach, nie na polityce.

 

Nie oczekuję twojego wejścia w politykę, ale opowieści o twych doświadczeniach ze współpracy ze Stoecklem.

 

Miałem niejedną okazję do rozmowy z Alexem. Mieliśmy styczność na zawodach. Wiadomo, że rola Alexa nie sprowadzała się do doradzania zawodnikom indywidualnie w kwestiach technicznych. On przecież nie był zatrudniony jako trener. I to nawet było dobre, że on się nie mieszał trenerom do ich pracy. Nie wiem, jak wyglądała jego praca w strukturach związku, ale ja widziałem go często, chociażby w Zakopanem, kiedy przyjeżdżali juniorzy, a Stoeckl potrzebował zaczerpnąć informacji. Ja miałem z nim kontakt i widziałem pomysł oraz motywację do tego, żeby coś zmienić. Jak to wyglądało z drugiej strony, tego nie wiem. Wiadomo, że jest mi szkoda, że nie doszło do kontynuacji tej współpracy, ale w powody rozstania nie chcę się mieszać. Ja się koncentruję na skokach.

Przejdź na Polsatsport.pl
ZOBACZ TAKŻE WIDEO: Kanada - Dania. Skrót meczu

PolsatSport.pl w wersji na telefony z systemem Android i iOS!

Najnowsze informacje i wiadomości na bieżąco, gdziekolwiek jesteś.

Przeczytaj koniecznie