Drybler Nikodem, czyli przypowieść o Staszku Terleckim

"Stanisław Terlecki nie żyje. Odszedł kolorowy ptak futbolu romantycznego - nie mieścił się w żadnej rzeczywistości, jedną nogą był w niebie, drugą na ziemi... Po raz ostatni spotkałem Staszka w listopadzie - poniżej zapis tamtego wieczoru... R.I.P" - wspomina Roman Kołtoń.
* * *
Dzień wcześniej rozmawiamy w Słupcy z Adamem Topolskim. Najpierw razem ze Staszkiem byli gwiazdami futbolu w PRL-u. Adam Topolski przez prawie dziesięć lat występował na prawej obronie w Legii. Grał tak, że niedawno trafił do „jedenastki stulecia” stołecznego klubu! Na stare lata wyjechał, aby pokopać piłkę w USA. Przez sześć lat występował w indoor soccer, czyli futbolu halowym – za dolary, prawdziwe amerykańskie dolary, tak pożądane w komunistycznej Polsce! Topolski był – tak jak na Łazienkowskiej w Warszawie – ulubieńcem publiczności najpierw w Pittsburghu, a później w Los Angeles.
Amerykański sen, czyli impreza w USA z udziałem Stana Terleckiego, Adama Topolskiego, Kazimierza Deyny i Krzysztofa Sobieskiego. Zarabiali dolary, wymarzone w PRL-u "zielone", ale tęsknili za sobą, za językiem, za ojczyzną...
– Mój najwyższy kontrakt w Los Angeles Lazares sięgał 80 tysięcy dolarów za sezon – przyznaje. I opisuje, że część pieniędzy trafiała na konto teścia, a ten, jak przystało na porządnego człowieka, przykładnie się rozliczył.
– A ja wyciągałem 300 tysięcy dolarów w roku – chwali się dzień później Terlecki – Naprawdę potrafiłem negocjować...
Topolski potwierdza: – Potrafił negocjować, jak mało kto, i mało kiedy. Gdy wrócił do Pittsburgha z Nowego Jorku, to wynegocjował sobie nawet premie za asysty i bramki. Za bramkę bodaj tysiąc „baksów”. Dlatego sam zawsze starał się strzelać...
* * *
Terlecki swoje amerykańskie przygody opisał w książce o intrygującym tytule - „Pele, Boniek i Ja”. Współautorem jest Rafał Nahorny. Wydawnictwo Zysk – 2006. Zaskakujące, że książka obejmuje życie Terleckiego tylko do 1986 roku.
– Przecież mówiłem, że moje życie będzie w trzech tomach – przypomina Staszek.
– Od początku wszyscy ci powtarzali, że wszystko – aż do momentu wydania - powinno się znaleźć w jednym...
– Mam tyle opowieści, że starczyłoby na trzy książki...
– Przecież rozmawialiśmy kilka razy, argumentowaliśmy, że żywotu jednego człowieka nie można wydawać w kilku tomach. Redaktor Grzegorczyk tłumaczył ci, że to nie ma sensu, że ludzie tego nie zrozumieją, że zabraknie im puenty...
– Uparłem się... Ja naprawdę mam opowieści na trzy tomy...
– Cóż, na jeden, czy trzy, ale nie są to łatwe opowieści...
– A życie jest łatwe?
– W Ameryce grałeś w czterech klubach – o takich, jakże amerykańskich, nazwach: „Duch”, „Trzęsienie Ziemi”, „Kosmos” i „Sztorm”...
– Myślisz, że sztorm już się skończył?...
* * *
W życiu Terleckiego nie ma spokoju. Nie ma pewności. Niewiele jest poza duchem, który wykazuje w czasie czterogodzinnej rozmowy. Gabrysia pali. Całe pomieszczenie jest zadymione. Tu nie chodzi tylko o dym z tych kilku godzin, w których przebywamy w pomieszczeniu. Tu chodzi o dym, który przesiąkł w każdy mebel, w każdą ścianę, we wszystko w tym 34-metrowym mieszkaniu komunalnym.
– Kiedyś miałeś dom, co ja mówię, pałac w Podkowie Leśnej.
– To nie był pałac – gwałtownie zaprzecza.
– W połowie lat dziewięćdziesiątych robił niezwykłe wrażenie. Posiadłość milionera z Ameryki. Piękna architektura rozłożystego domu. Obok ogród, kort tenisowy, na którym były również mini bramki. Wielki mur i piękny drzewostan.
– Wiesz, nie lubiłem jakoś specjalnie tego miejsca. Zresztą miejsce to ludzie. Miałem żonę, czwórkę dzieci. To miało jakiś sens, choć kosztowało krocie. Dwójka dzieci wyszła z domu w 2005 roku, dwójka w 2010. Myślałem, że z żoną będziemy mieli czas dla siebie. Tak się nie stało. Jednak nie chcę się skarżyć…
Wszyscy synowie, Maciek, Tomek i Staszek próbowali grać w piłkę. Największy talent miał Maciek, rocznik 1977 - zapowiadał się na wielkiego rozgrywającego! W 1993 roku został mistrzem Europy juniorów do lat 16! Ekipa prowadzona przez Andrzeja Zamilskiego kilka miesięcy później pojechała na mistrzostwa świata do lat 17 i zajęła czwarte miejsce. W obu turniejach – i w Turcji i w Japonii – Terlecki junior był zaliczany do najlepszych graczy! Nic dziwnego, że propozycję składały mu czołowe kluby Europy. Przez miesiąc Maciek trenował z Bayernem Monachium, mieszkając u menedżera tego klubu, słynnego Ulego Hoenessa! Ostatecznie zdecydował się na umowę z Anderlechtem Bruksela. Nie zdołał zadebiutować w pierwszym zespole „Fiołków”, mimo że jako nastolatek siadał na ławce rezerwowych w Lidze Mistrzów. Później były mniej lub bardziej udane wybory. Nawet debiut w reprezentacji Polski za Janusza Wójcika – w 1999 roku. Jednak kariera gdzieś się rozmyła i ostatecznie sprowadziła do zaliczania kolejnych klubów. Maciej Terlecki – jako nastolatek - zapowiadał się na giganta. Na talent, który podbije piłkarską Europę, a nie podbił nawet naszej ligi...
Kilka lat temu ojciec Stanisław i syn Maciej poróżnili się publicznie na różne tematy. Od traktowania matki Ewy aż po finanse. - Całe życie przebimbał – podsumował syn ojca...
Teraz gdy w naszej rozmowie pojawia się imię Maciej, Gabrysia od razu strofuje Stanisława. - Przestań już na niego pomstować – mówi zdecydowanym tonem...
* * *
Przez lata pisał albo dyktował felietony. Na różne tematy – dla różnych pism. Robił to błyskotliwie. Wzorował się na najlepszych amerykańskich felietonistach lat 80-tych XX wieku. Książka też jest wartka, błyskotliwa, prowokująca. Najpierw ukazywała się w odcinkach w „Magazynie Sportowym” „Przeglądu Sportowego”.
– Nie chcę zapeszać, ale może znowu będą coś dyktował, czy pisał – mówi w pewnym momencie.
– Dla jakiego tytułu?
– Naprawdę nie chcę zapeszać. Chciałbym znowu móc coś dla kogoś pisać...
– A jakbyś miał w kilku zdaniach opisać ostatnie dziesięć lat, gdy się nie widzieliśmy?
– To już dziesięć lat się nie widzieliśmy?
– Tak myślę...
– Nawet nie wiesz, jak się cieszę, że przyjechałeś, abyśmy mogli powspominać...
– To poproszę o „lead” do tych wspomnień. Kilka zdań, które napisałbyś sam, mówiąc o swoim życiu w ostatnich latach...
– Wiesz, to był czas, że zapomniałem, iż kiedykolwiek miałem dzieci...
Nabrał tchu...
– … Że kiedykolwiek byłem piłkarzem – kontynuuje - Że kiedykolwiek byłem politykiem. Że kiedykolwiek byłem biznesmenem...
– I to z pięknym biurem w centrum Warszawy – jako przedstawiciel firm handlujących farbami antykorozyjnymi...
– Tak miałem piękne biuro na Ordynackiej...
– I Jaguara na niemieckich „blachach”.
– Nie na niemieckich, tylko na amerykańskich.
– Może...
– To chcesz usłyszeć ten „lead” do końca?
– Jasne...
– Przez ostatnie dziesięć lat wymazywałem z pamięci wszystko, co wcześniej zdarzyło się w moim życiu...
– Przez alkohol i leki?
– Mało kto potrafi się przyznać do błędu. Nie ma co ukrywać - błądziłem przez ostatnich dziesięć lat. Narobiłem niesamowitego bałaganu w moim życiu.
– Tylko przez ostatnich dziesięć lat?
– Szczególnie przez ostatnich dziesięć lat... Tylko proszę, nie myśl, że w tym „leadzie” znajdą się jakieś „głodne kawałki”. Tego nie cierpię. Nie cierpię litowania się na sobą. Nie ma nic gorszego. Tylu jest nieszczęśliwych ludzi na świecie. A mało kto, potrafi się przyznać do czegokolwiek. A ja mogę się przyznać nawet do tego, że Cyganka chciała mi powróżyć...
– Słucham?!?
– Nie znasz tej historii?
– Nie...
– Piliśmy z „Dziekanem” w Europejskim.
– W Hotelu Europejskim?
– Tak w Hotelu Europejskim, przy Krakowskim Przedmieściu w Warszawie... Wtedy w końcu lat osiemdziesiątych to było modne miejsce w stolicy. I po tym, jak już się napiliśmy, to wyszliśmy, a tam stoją Cyganki. I jedna z nich mówi: „Paniczku, daj powróżyć. Opowiem ci twoje przyszłe życie”. To ja sięgam do kieszeni po stówę, a może po tysiąc, nie pamiętam i wyciągam rękę przed siebie, a Darek Dziekanowski drze się na mnie. Ale jak się drze - jak opętany!
– I poznałeś swoje życie z ust Cyganki?
– A skąd! „Dziekan” nakrzyczał na mnie, że ja taki katolik, a tu „wiedźmy chce mi się słuchać za pieniądze”. Nota bene to były piękne czasy. Tak żałuję, że wtedy jeszcze raz zdecydowałem się na wyjazd do Ameryki...
– Na kontrakt w St. Louis...
– Płacili naprawdę dobre pieniądze, ale powinienem zostać w Legii. Legia to było moje marzenie od dziecka. Cudownie było wrócić do Polski w 1986 roku. Trafiłem do ŁKS-u, ale po dwóch latach znalazłem się w mojej, wymarzonej od dziecka, Legii. I z tą Legią mogliśmy zagrać w finale europejskiego pucharu.
– Nie przesadzasz?
– Nie, jesienią 1988 roku trafiliśmy na Bayern. Było „manto”, bo Andrzejowi Strejlauowi coś się pomyliło i nakazał otwartą grę. W 1989 roku była niesamowita konfrontacja z Barceloną. Legia mogła „puknąć” Barcelonę. Jednak sędzia im sprzyjał. Na Camp Nou było 1:0 dla Legii, a Roman Kosecki strzelił na 2:0 - prawidłową bramkę, ale arbiter jej nie uznał. Skończyło się 1:1! Niestety, w rewanżu na Łazienkowskiej przegraliśmy 0:1 – z tą ze słynną Barceloną słynnego Johana Cruyffa. Później właśnie ta Barcelona zostanie nazwana „Dream Team”. Wygra Puchar Europy w 1992 roku. My też mogliśmy wygrać jakiś europejski puchar... Jednak coś mnie podkusiło i zimą 1990 roku wyjechałem znowu do Stanów. A mogłem w sezonie 1990/91 zagrać z Sampdorią w ćwierćfinale Pucharu Zdobywców Pucharów, gdy „wybuchła” gwiazda Wojtka Kowalczyka. Może razem byśmy pokonali Manchester United w półfinale? Ale ja już wróciłem ze Stanów i zamiast być na boisku, to zostałem menedżerem Legii...
– O, kolejny temat...
– A żebyś wiedział – na drugi tom mojej opowieści...
– A trzeci będzie o alkoholu...
– Myślisz, że gdy ktoś wchodził jako młokos w latach siedemdziesiątych do zespołu Gwardii Warszawa, milicyjnego klubu, to mógł pić wodę mineralną? Trzeba było po flaszkę lecieć, aby się wkupić do drużyny...
– I tak się zaczęło...
– I później trudno było przestać. Człowiek jechał na zgrupowanie kadry, a tu chłopaki po flaszce wódki. 3/4 litra na głowę. To ja w tym czasie, bo nie nawykłem jeszcze, po butelce szampana. Albo dwóch butelkach...
Przejdź na Polsatsport.pl