Greg Hancock - wyjątkowy mistrz
Gdy Amerykanin Jack Milne został indywidualnym mistrzem świata na żużlu w 1937 roku, nie istniała tak zacna uroczystość jak gala FIM. Wyścigi szosowe, motocross, trial i enduro były melodią przyszłości. Jack Milne nie miał szans, aby utonąć w luksusie. Jego dłonie nie dotknęły przepysznych wiktuałów. Nie sypiał w opętańczo luksusowych hotelach, nie raczył się drogim szampanem. Jack w pocie czoła pracował na chleb. Ścigał się w epoce romantycznego speedwaya.
CZĘŚĆ III: ODRODZENIE GREGA
Sezon 2010, dość osobliwy jak na standardy wypracowane przez Grega Hancocka… Zaledwie 4 punkty na otwarcie cyklu podczas GP Europy w Lesznie. Szczypta optymizmu na Ullevi w Goeteborgu, gdzie Hancock zajął czwarte miejsce. W okolicach klasztoru benedyktynów w boskiej Pradze Greg uzbierał 7 oczek. Zawodami, o których Hancock chciał jak najszybciej zapomnieć był występ w Kopenhadze (3 punkty). Na MotoArenie Greg wypadł przeciętnie (6 punktów). W Cardiff, gdzie Kalifornijczyk uwielbia się ścigać, do skarbca Grega wpadło 7 punktów. “Zacząłem od zwycięstwa. Nie wiem tylko co wydarzyło się później. Na przestrzeni całej kariery, nigdy nie zlekceważyłem żadnego rywala. Speedway stał się piekielnie wyrównaną zabawą. Dziś każdy jest w stanie wygrać turniej GP. Zwycięstwo Chrisa Holdera jest dowodem na to, że wszystko jest możliwe. Tai Woffinden wygrywa pojedyncze wyścigi i sugeruje, że będzie groźny w przyszłości. Od dawna nie byłem w tak kiepskim położeniu. Nawet nie chcę rozmyślać o czarnym scenariuszu. Wierzę, że nie zabraknie dla mnie miejsca w czołowej ósemce cyklu. Nie dopuszczam myśli, że zabraknie mnie w stawce mistrzostw świata” – mówił Greg Hancock po zawodach rozegranych 10 lipca 2010 roku w stolicy Walii.
Kalifornijczyk zajmował trzynaste miejsce po sześciu rundach… Los odmienił się w Malilli. Greg zgromadził 12 oczek w szwedzkim lesie. Prawdziwa moc pojawiła się w chorwackim Gorican. W niedzielę 29 sierpnia 2010 roku “Grin” wykręcił aż 22 punkty. Był prawie nie do powstrzymania. Przyjechał za plecami Rune Holty w drugim wyścigu. W dwunastym wyścigu Greg uległ Bomberowi Harrisowi, a w pozostałych biegach był poza zasięgiem rywali. Po zwycięstwie w Gorican, Greg poszybował na szóste miejsce w klasyfikacji. Popraw mnie jeśli się mylę, Greg, ale czy Maciek nie podzielił się z tobą cennymi radami przed GP Chorwacji? Wszak “Magic” ścigał się w finale indywidualnych mistrzostw świata juniorów na torze w Gorican… Zawody u Zvonko Pavlica były przełomem w karierze Grega...
“Wiesz co? Wymieniamy się informacjami. W zależności od tego gdzie bywaliśmy i co zaobserwowaliśmy, przekazujemy sobie cenne dane. Jeśli Maciek był na jakimś torze zanim ja tam dotarłem, słucham jego uwag i vice versa. Informacja jest podwaliną sukcesu…” – uważa Greg.
Badania i analiza danych jak w centrum NASA... “NASA, masz całkowitą rację” – szeroki uśmiech pojawił się na twarzy Grega. “Sporo danych dotyczy silników. Był taki okres w mojej karierze, kiedy nie byłem pewien po jakie silniki sięgnąć. Wówczas pożyczałem jednostki napędowe od Maćka. “Magic” bardzo mi wówczas pomógł. W drugą stronę mechanizm zadziałał podobnie. Ja pomagałem Maćkowi, gdy był w tarapatach. To przemiłe. Czasami wystarczy sięgnąć po cudzy silnik, gdy ma się mętlik w głowie przy swoich furach i nie sposób dojść do ładu ze sprzętem” – przyznaje Greg.
Musi być coś wyjątkowego w dżentelmenach z Wrocławia. Bartek Bardecki, jegomość ze stolicy Dolnego Śląska… Greg pamięta początki Bartka na żużlu. W Stanach spiker wyczytuje jego imię i nazwisko z porażająco uroczym akcentem: Bart Bardeki! Dziś Bartek mieszka i pracuje w Kalifornii. Bartek od zawsze marzył o jeździe na żużlu i zabawie w supercross. Móc żyć i pracować w USA: to było jego wielkim marzeniem. Idźmy dalej wrocławskim tropem. Rafał Haj, czołowy mechanik w teamie Grega. On nie potrzebuje usłyszeć zaproszenia po dwakroć… Pytasz Rafała: lecimy do Stanów? A on odpowiada: nie ma problemu, śmigamy dude. Bodzio Spólny, kopalnia wiedzy i człowiek niezwykle pozytywnie nastawiony do życia, nie stroniący od żartów. Maciej Janowski, kolejny rodowity wrocławianin. Bawił się jazdą na motocyklu podczas Monster Energy Speedway Invitational w Kalifornii. Greg, kiedy spoglądasz na tych chłopców, dostrzegasz w nich wyjątkową miłość do sportu?
“Hm, oni wszyscy wydeptali sobie własną ścieżkę do USA. To spory hazard, bo wyjazd do Stanów nie jest tak prostą czynnością jak mogłoby to się wydawać. Podnieść się do lotu: oto w czym tkwi problem. Pomagałem przy kwestiach typu zaproszenia itd. Maciek był już wielokrotnie w USA. Bywały tak spontaniczne reakcje jak wyjazd Maćka do Auburn przed kilkoma laty. Wpaść do Stanów, aby pokręcić kilkadziesiąt kółek na żużlowym torze i odsapnąć od startowego zgiełku… Maciek lubi odwiedzać USA. Przeprawia się za ocean nie tylko po to, aby pojeździć na żużlu. Każdy potrzebuje chwili wytchnienia i wakacji. W 2011 roku urządziliśmy sobie krótki wypad we dwóch po USA. Po drodze chwileczkę popracowaliśmy biorąc udział w akcji promocyjnej dla naszego sponsora: Troy Lee Designs. Włóczyliśmy się, spędziliśmy czas nie rozmyślając o speedwayu. Maciek ma niezwykłą zdolność nawiązywania kontaktów. Lubi się uczyć, odkrywać nowe lądy, poznawać nowych ludzi. Wiele osób będąc na jego miejscu nie wiedziałoby co powiedzieć, a “Magic” nie ma najmniejszych kłopotów z wyrażaniem swoich myśli, gdy wkracza w nowe środowisko. Otwarty umysł to wielki skarb. On pragnie poznać rozmaite odcienie życia. Czasami mu powtarzam: miej otwartą głowę i nie nawiązuj zbyt często kontaktów z nieznajomymi dziwakami” – mądre słowa popłynęły z ust Kalifornijczyka.
Michael Scott, szanowany dziennikarz brytyjski pisujący o Moto GP, wypatrzył Macieja w tłumie mistrzów świata podczas gali FIM w portugalskim Estoril. Greg też był w słynnym kasynie w 2011 roku, bo odbierał wówczas złoty medal z rąk Tony’ego Rickardssona. Przy szklaneczce wybornego porto, Michael wyznał: “Janowski, ten gość z Polski jest cudownym dzieciakiem. Swobodnie artykułuje myśli, ma intrygujące spojrzenie na sport. Ciekawa postać”. Speedway jest maleńkim brzdącem w zderzeniu z gigantyczną machiną Moto GP pod względem zasięgu, rozpoznawalności i finansów, ale wielką sztuką jest zostać zauważonym przez człowieka bywającego na motocyklowych salonach.
“To bardzo istotna kwestia. Maciek w pocie czoła zapracował na kontrakt sponsorski z Red Bullem. Z takich kontaktów płyną same korzyści. “Magic” odbiera nagrodę za otwartość i zdolność wsłuchiwania się w potrzeby drugiego człowieka. Nie warto zamykać sobie drzwi, nie warto palić mostów. To wymarzony zawodnik dla mediów. Zawsze chętnie porozmawia, nie powtarza banałów. W sporcie, jak w każdej dziedzinie, musisz być mądry i umieć korzystać z arterii, które otwierają się przed tobą. A Maciek to mądry chłopak” – uważa Greg.
Hancock zachowuje pokorę wobec życia, zna swoją wartość, ale jest skromnym człowiekiem. Posiada talent lingwistyczny, bo o jego potoczystym szwedzkim języku w samych superlatywach wypowiadają się dziennikarze sportowi ze “Svenska Dagbladet”. Jak Greg opanował język Gunde Svana, Bjorna Borga i Pera Jonssona?
“Próbowałem, eksperymentowałem, popełniałem błędy, podejmowałem wyzwania… Sam wiesz po sobie, bo znakomicie władasz angielskim, że najlepszą metodą przyswojenia sobie języka jest częsta konwersacja. Należy mówić, mówić i jeszcze raz mówić… Spędzam sporo czasu w Szwecji, więc nie miałem wyjścia. Owszem, nie obyło się bez nerwowości, bo nigdy nie będę władał szwedzkim tak jak angielskim, ale jestem człowiekiem, który lubi wyzwania, więc przy prośbach o wywiad, odpowiadam: wolę mówić po angielsku, ale porozmawiajmy po szwedzku. Dla kurażu… Zdarza mi się, że wplątuję szwedzkie słówka w rozmowę po angielsku i vice versa. Czasami brakuje mi szwedzkiego słówka, więc pytam: jak to brzmi po szwedzku? Powtarzam nowe słówko trzy razy jak dziecko, bo chcę zapamiętać. Oto mój sposób na naukę języka obcego!” – mówi mistrz świata w jeździe parami z Lonigo w 1992 roku. Wówczas Greg wywalczył tytuł wspólnie z Samem Ermolenko i Ronnie Correyem.
CZĘŚĆ IV: DROGA PO MARZENIA
Jesteśmy tylko ludźmi… Bywają dni, kiedy nie chce nam się opuścić łóżka. Marzymy o tym, aby wyjąć wtyczkę z gniazdka, zapomnieć o Bożym świecie, wyciszyć się, pospać, poczytać dobrą książkę, wypić boską herbatę z cytryną i nic nie robić. Zawodowy sportowiec to człowiek, któremu wiatr wiecznie hula w głowie… To musi być piękne, ale i zarazem okrutne, aby wstawać każdego ranka i marzyć o tytule mistrza świata… Codziennie chcieć być tak dobrym jak Jack Milne, Bruce Penhall, Sam Ermolenko, Billy Hamill… Greg, czy rozmyślasz czasami o tym, że zdobyłeś najwięcej złotych medali w indywidualnych mistrzostwach świata spośród amerykańskich żużlowców?
“Nie. To nie ma dla mnie wielkiego znaczenia. Nie wytyczam sobie progu, który muszę osiągnąć. Cieszę się, że wciąż ścigam się na wysokim poziomie. Nie leżę w łóżku i nie rozmyślam: muszę zdobyć 5 złotych medali IMŚ zanim zakończę karierę. To nie w moim stylu. Chcę być najlepszy, ale zdaję sobie sprawę, że pomimo moich ogromnych aspiracji i najszczerszych chęci, istnieją dwa elementy, które mogą wydłużyć drogę na szczyt: kłopoty sprzętowe i kontuzje. Reszta zależy ode mnie. To człowiek zakładający kask decyduje o sukcesie lub fiasku operacji. Staram się jak mogę, aby spełniły się moje najskrytsze marzenia” – Greg popadł w filozoficzny ton.
A zatem, któż to wie, Greg, może w przyszłości twoich trzech synów plus pociecha Billy’ego – Kurtis Hamill stworzą magiczny skład Amerykanów na Drużynowy Puchar Świata?
“Nigdy nie wiadomo co wyrośnie z moich brzdąców. Drzwi są szeroko otwarte. Nie mam pojęcia, w którym kierunku będą chciały się rozwijać moje dzieciaki. Jeden z moich synów zdradza zainteresowanie motocyklami, ale czy będzie miał smykałkę, aby ścigać się na torze? Nie wiem. Dwóch pozostałych smyków na tą chwilę nie przejawia oznak szaleństwa na punkcie speedwaya” – twierdzi Greg. A więc będą celować w karierę naukową?
“Tak bym tego nie określił. Najstarszy syn Wilbur lubi speedway, ale wyczuwam w nim żyłkę wynalazcy tudzież naukowca. Wilbur to mądry dzieciak. Co nie oznacza, że inni synowie nie są bystrzy (śmiech). Najmłodszy stawia pierwsze kroki w posługiwaniu się językiem, ale ma dwóch wspaniałych starszych braci, których naśladuje i podpatruje, więc wachlarz możliwości jest spory” – mówi dumny tata.
Sekwoje, jesiony, proces górotwórczy, ekonomia – wybierz skrawek z tortu ludzkiej działalności, a Greg zapewne będzie wdzięcznym rozmówcą. Ma trzech wspaniałych synów i doskonale rozumiejącą trudy sportowego życia, małżonkę Jennie. Trzeciego czerwca skończył 46 lat, ale w głębi duszy jest młodzieniaszkiem, a entuzjazmem zakłada na pierwszym wirażu niejednego dwudziestolatka. Hancock to perfekcjonista, który jest wiecznie głodny sportowych emocji, ale… To również człowiek troszczący się o duszę i ciało człowieka. W lipcu 2016 roku Greg wybrał się na coroczną przejażdżkę rowerową pod szyldem „The Ride”. 100 kilometrów w siodełku, a wszystko w zbożnym celu. Ponad stu uczestników stanęło na starcie wyścigu, aby poprawić ubiegłoroczny rekord. W 2015 roku uzbierano 60 000 szwedzkich koron na fundację Hjart – Lungfonden (fundacja wspierająca chorych na serce i zmagających się ze schorzeniami płuc). „The Ride to akcja, która ma na celu wesprzeć mojego serdecznego przyjaciela – Andy’ego Johnsona. Kilka lat temu Andy usłyszał niepokojącą wiadomość przekazaną mu przez lekarzy. Cierpiał na otyłość i musiał dokonać drastycznych zmian w diecie. Podjął trud ćwiczeń i zaczął żyć aktywnie. Andy to leniuszek, więc zacząłem namawiać go do krótkich przejażdżek rowerowych. Po pierwszych, mało obiecujących próbach, Andy przekonał się do kolarstwa. Dziś pedałuje jak szalony po szwedzkich drogach! Jeszcze nie nadaje się na Vuelta Espana i Tour de France, ale czyni stałe postępy. Odstawił leki. Rower zmienił jego życie, więc wpadłem na pomysł, aby co roku, przy pomocy grona przyjaciół, organizować wyścig amatorów. Promujemy zdrowy styl życia. Pragnę podziękować wszystkim uczestnikom za donację. The Ride rośnie w siłę…” – uśmiecha się Greg Hancock.
Gala FIM to znakomita okazja, aby poszerzyć listę bezcennych kontaktów. Istotnych nawet dla tak legendarnego dżentelmena jak Greg Hancock. Idealny moment, aby podczas długiego wieczoru zdobyć się na głębszą refleksję na temat swojego życia. Ponadto jest to wymarzona szansa, aby uruchomić zmysł obserwacji i podpatrzeć innych wielkich mistrzów takich jak Max Biaggi, Marc Marquez, Valentino Rossi, Doug Lampkin, Carl Fogarty, Emma Bristow, Toni Bou, Jonathan Rea. Greg, czy istnieje jakakolwiek cząstka talentu u tych gwiazd, którą chciałbyś wnieść do swojego repertuaru?
“Powalczyłbym z nimi na torze na łokcie, najchętniej na pierwszej szykanie. To naturalne, że w tak doborowym towarzystwie pragnę rozmawiać z nimi i jak najefektywniej wykorzystać weekend przeznaczony na świętowanie. Pamiętam, że podczas gali w Helsinkach kilku mistrzów było niezmiernie miłych. Czułem się znakomicie w ich gronie, bo rozmawialiśmy i żartowaliśmy jakbyśmy znali się od dwóch czy trzech dekad. Są też rzecz jasna mistrzowie, w pobliże których trudno się dostać. Nie dbają o to, aby mieć nadmiar ludzi wokół siebie, a może taka po prostu jest cena sławy? Rozumiem taką postawę, bo są dyscypliny w sportach motorowych, które są rozpieszczane przez media i sponsorów. Gwiazdy Moto GP czy wyścigów superbikes mają tak wiele próśb o wywiady, że z pewnością nie mogą opędzić się od dziennikarzy, więc musi dojść do selekcji. Są mistrzowie zalewani petycjami o rozmowę, zatem ktoś musi uporządkować ich harmonogram dnia. To normalne. Podejrzewam, że wielkie gwiazdy nie marzą o tym, aby podczas gali musiały przeciskać się przez ocean reporterów. Wyznaję filozofię, aby na każdą galę jechać i czuć się jak bohater oraz człowiek, który podziwia wielu bohaterów. Rozmowa z mistrzem świata zawsze jest ciekawym eksperymentem. Szanuję intymność, nie muszę rozmawiać z każdym. Miło konwersuje mi się z czterokrotnym mistrzem świata w supercrossie, Ryanem Dungeyem. Niektórym mistrzom wystarczy pomachać na powitanie i rzec: hej, jak się masz, koleżko? Uścisk dłoni, uśmiech i sama obecność w tak zacnym towarzystwie to wystarczające powody, aby się radować. Gale są super!” – Greg wyjaśnia swój stosunek do mistrzów świata w innych dyscyplinach pachnących spalinami.
A zatem, w idealnym świecie, w ferworze rywalizacji Greg chciałby dotknąć łokcia byłego króla Moto GP – Micka Doohana na torze Phillip Island ewentualnie zmierzyć się z Carlem Fogartym na Brands Hatch...
“Oczywiście, że chciałbym. Na ich podwórku, prawda Tomasz? – śmieje się Greg. Gdy zdobyłem swój pierwszy złoty medal IMŚ w 1997 roku, na ceremonii w Finlandii obecny był Australijczyk Mick Doohan. Mick był wówczas mistrzem świata w wyścigach szosowych (po raz czwarty w karierze, ogółem Doohan sięgnął po 5 złotych medali). "Wielki mistrz” – wspomina Greg.
Wedle opinii wielkiego miłośnika speedwaya – Marka Webbera, byłego kierowcy Formuły 1, realia ery Doohana wyglądały tak, że z toru wiało nudą, bo z góry było wiadomo kto wygra. Mick był zbyt szybki i za dobry w te klocki. Nie był tak barwną postacią jak Włoch Valentino Rossi. Gdy Mick przekraczał linię: start/meta, myślał już o kolejnym wyścigu i o tym jak błyskawicznie przemieścić się na lotnisko.
A jaki jest Doohan na salonach? “Doskonale bawiłem się w Helsinkach. Poznałem inną twarz Micka Doohana. Było wesoło jak na przyzwoitym australijskim barbecue (grillu)” – wyznał Greg.
Greg, nie chcę, abyś kończył karierę, ale być może ciekawym pomysłem na twój pożegnalny turniej byłby wspólnie wykonany trik z ikoną freestyle motocrossu, Travisem Pastraną...
“Ha, ha, ha…” – Greg uśmiecha się uroczo. "...może wykręcilibyście trik pt. cordoba backflip albo rock solid?"
“... nigdy nie mów nigdy. Pragnę zauważyć, że Travis jest delikatnie bardziej szalony niż ja. Gdybyśmy znaleźli się w okolicach rampy, pewnie zacząłby mnie namawiać, abym wykręcił przedziwne triki i zachęcałby mnie do dziwacznych numerów!” – Hancock wylądował w ogrodzie radości...
Część V na kolejnej stronie...
Przejdź na Polsatsport.pl