"Akcja ratunkowa na Nanga Parbat nie była bohaterstwem"

Nie przesadzałbym z określeniami „heroizm” czy „bohaterstwo”. Niedługo okaże się, że pomoc partnerowi wspinaczkowemu będzie bohaterstwem. Akcja na Nanga Parbat była standardowym zachowaniem alpinistów na potrzeby innych alpinistów. Proponowałbym jednak pewien umiar – mówi Jerzy Natkański, dyrektor zarządu Fundacji Wspierania Alpinizmu Polskiego im. Jerzego Kukuczki.
A gdyby ta wyprawa miała zupełnie inny wymiar, byłaby nagłośniona medialnie, przygotowana z udziałem sponsorów, z zabezpieczeniem na wypadek nieprzewidzianych zdarzeń? Może ta pomoc przyszłaby szybciej?
Możemy gdybać. Gdyby wyprawa była nagłośniona medialnie dziesięć razy lepiej, to i tak gwarancje byłyby wymagane. Nawet w Nepalu trzeba pokazać polisę ubezpieczyciela, który gwarantuje pokrycie kosztów. To, że w tej sytuacji konsul musiał jechać z pieniędzmi do firmy zarządzającej samolotami, wynika z tamtejszego zwyczaju. To była najszybsza metoda przedstawienia gwarancji.
Jak Pan odbiera tę całą dyskusję, która przetacza się przez media, Internet i głosy ignorancji, które się w niej pojawiają?
Ignorancja była zawsze. To wynika z nieznajomości rzeczy. Teraz pojawiła się fala pytań o to, dlaczego zespół ratunkowy nie poszedł dalej. Nie poszedł z wielu powodów. Po pierwsze, himalaiści byli już wyczerpani, musieliby odpocząć kilka godzin. Po drugie, prognozy pogody były bardzo niekorzystne. Nie byli także dobrze zaaklimatyzowani, żeby działać sprawnie tak wysoko. Generalna zasada przy wszystkich akcja ratunkowych jest taka, że ratuje się osobę słabiej poszkodowaną. Nie mogli zostawić Elisabeth w obozie drugim i iść dalej w górę. To mogłoby się skończyć ich problemami, a dla niej dalszymi odmrożeniami. Revol trzeba było spuścić studwudziestometrowym, tak zwanym luftem.
Niżej było dużo łatwiej, bo jest tylko strome nachylenie. Drugi aspekt to stan Tomasz Mackiewicza. Elizabeth powiedziała, że kiedy go opuszczała nie było z nim kontaktu, był poodmrażany, miał ślepotę śnieżną, bardzo zaawansowaną chorobę wysokościową, prawdopodobnie obrzęk mózgu i płuc. Na tej wysokości, jeśli nie poda się leków, nie zacznie sprowadzać poszkodowanego lub podawać mu tlenu, śmierć jest kwestią godzin. Wiemy to z doświadczenia. Ludzie pytają, piszą... Że on tam żyje, że on tam jest… Doświadczenie mówi, że nie ma już żadnej szansy. Tomasz Mackiewicz nie żyje od kilku dni.
Jest jakiś katalog postępowania z partnerem wyprawy? Jak podejmuje się tę decyzję, tam na górze, że go zostawiam i ratuję samego siebie?
Nie ma zasady. Każdy decyduje sam. Elizabeth jest doświadczoną himalaistką. Sądzę, że była z Tomaszem tak długo, jak było to możliwe. Później musiała ratować się sama. Wiedziała, że to kwestia godzin. Wiedziała, że nie ma dla niego pomocy. Ludzie, którzy bywają w górach wysokich, wiedzą, że choroba wysokościowa, obrzęk mózgu czy płuc to najgorsze co może spotkać tam wysoko. Konieczna jest błyskawiczna reakcja. Nosimy ze sobą zastrzyki. Uczymy się dźgać przez ubranie siebie i kolegów. Wszystko na wypadek sytuacji, w których wydaje się, że wspinacze są w dobrym stanie, są dobrze zaaklimatyzowani. Choroba wysokościowa dopadała wspinaczy podczas polskich wypraw i zdarzały się wypadki śmiertelne.
Potrafi Pan zrozumieć rodzinę, która apelowała o ratunek dla Tomasza Mackiewicza?
Ma Pan na myśli zorganizowanie drugiego wyjścia?
Tak. Jego ojciec mówił o amerykańskich dronach, które byłyby w stanie zbadać teren, dostarczyć leki.
Rodzina jest w rozpaczy. Nadzieja ciągle w nich jest… Ale z drugiej strony są realia. Z chorobą wysokościową na wysokości 7200 metrów nikt nie przeżył.
Często widział Pan śmierć w górach?
Nie, miałem to szczęście, że nie widziałem jej wiele.
A czy mitem są te drogi usłane ciałami wspinaczy?
Nie są mitem. Na Mount Evereście jest kilkadziesiąt ciał. Na niektórych szczytach, w samej kopule szczytowej, są ciała i czasami się na nie wychodzi. Padają pytania o ich sprowadzanie. To rzecz potwornie trudna, czasochłonna i bardzo droga. Sam byłem świadkiem takiej akcji, kiedy wspinałem się 11 lat temu na Broad Peak. Ściągano wtedy ciało Markusa Kronthalera, który umarł pod samym szczytem. Jego brat zorganizował taką akcję rok po śmierci.
Ciąg dalszy na następnej stronie...
Przejdź na Polsatsport.pl
