Janowicz: Nie ma znaczenia, gdzie zostaną rozrzucone moje prochy

Australijscy fani tenisa w zdecydowanej większości kochają mistrzów łagodnych niczym baranek. Nie przepadają za charakternymi, krnąbrnymi zawodnikami, którzy nazywają rzeczy po imieniu. Na szczęście w morzu politycznie poprawnych dżentelmenów pływa jeszcze jegomość, który zwie się Gunter Bresnik. Austriak ma słabość do ludzi obdarzonych twórczym szaleństwem.
A tęsknisz czasami za starymi dziejami, gdy grałeś z Szymonem Tatarczykiem? Pamiętasz takiego zawodnika?
Pamiętam. Szymuś…. Dobry chłopak.
Fajny chłopak? Graliście razem bodaj w grupie wiekowej do lat 14?
14, 16… No tak, ostatni raz graliśmy jeszcze w grupie under 16. Hm, czy to były fajne czasy? Na pewno inne. Inaczej spoglądało się na tenis. To było grubo ponad 10 lat temu... (Jerzyka dopadło ostrze sentymentalizmu) Bawiliśmy się ciężkim tenisem i sporo trenowaliśmy. A tak naprawdę, to kiedy jechaliśmy na najważniejsze imprezy takie jak turnieje Masters czy mistrzostwa Polski, to lwią część dnia spędzaliśmy stroniąc od tenisa. Graliśmy w piłkę nożną albo robiliśmy niegrzeczne rzeczy w hotelu… Mecze były jakby dodatkiem.
Dodatkiem do psot…
Nie było nakłuwania sobie głowy oczekującym nas meczem. Nie siedzieliśmy w pokoju, aby zadręczać się taktyką obraną podczas meczu. Cały czas coś się działo… Z pewnością były to fajne czasy, ale nie da się ukryć, że one już nie wrócą… Dziś już taka rzeczywistość nie istnieje. Wtedy dzieciaki, a my takimi dzieciakami byliśmy, bo dwunasto-, czternasto-, szesnastolatkowie, to są jeszcze dzieciaki, spędzały ze sobą mnóstwo czasu. I to praktycznie bez przerwy. Kiedyś spędzaliśmy na korcie albo na dworze całe dni. Wszystko robiliśmy razem, wspólnie… Razem na treningu, razem po treningu. Tego świata już nie ma. Dzisiaj dziecko idzie na trening i po półtorej godziny wraca do domu. A my… wiecznie coś robiliśmy. Nie było takich sytuacji, że zaraz po treningu wracało się do domu. Tak naprawdę robiło się drugi trening samemu.
Pielęgnujesz takie przyjaźnie jak ta z Szymonem?
Nie da się utrzymywać kontaktu z kimś kto tak naprawdę mieszka poza granicami naszego kraju. Z tego co wiem, Szymon wyjechał do Stanów na studia, więc taka rozłąka uniemożliwia nam przebywanie w stałym kontakcie. A polegać na telefonie? Cóż, przy moim trybie życia, ciężko utrzymywać łączność…
Gdy pokonuje się takich fachowców od debla jak Fernando Verdasco, który trzykrotnie zdobywał Puchar Davisa (po niesamowitych meczach w singlu i w deblu na Estadio Islas Malvinas w Mar del Plata’2008, nadszedł czas na Srebrną Salaterę w Palau Sant Jordi w Barcelonie’2009 i triumf na Stadionie Olimpijskim w Sewilli’2011), któremu partneruje mistrz Australian Open’2015 w deblu, Włoch Fabio Fognini, to popraw mnie jeśli się mylę, ale entuzjazm rośnie, prawda? Ponadto przy tak sprzątającym przy siatce „Matce” pojawia się radość z gry. Wraca stary, dobry „Janówa”?
Wiadomo, że teraz każdy wygrany mecz jest arcyważny. Praktycznie prawie rok nie miałem styczności z tenisem, więc takie zwycięstwo cieszy. Tym bardziej, że dawno nie grałem debla. Ostatnio zagrałem z „Frytą” (Mariuszem Fyrstenbergiem) podczas Australian Open w 2016 roku (z „Frytą” Janowicz osiągnął II rundę Australian Open w grze podwójnej, podobnie jak z Tomaszem „Bednarzem” Bednarkiem w 2013 roku). Dla mnie wyjście na kort i wygranie takiego meczu w deblu to bardzo pozytywne zjawisko.
A co powiesz o takim gościu jak Pierre-Hugues Herbert, który w lutym 2016 roku w parze z Albano Olivettim wygrał finał challengera w deblu we Wrocławiu, a w lipcu wygrał z Nicolasem Mahut wielkoszlemowy Wimbledon. Czy challengery są rzeczywiście takim rozsądnym rozbiegiem? Na challengerach są zawodnicy, którzy są przygotowani, żeby grać o wysoką stawkę?
Jeżeli mam być bardzo szczery, to przyznaję, że poziom sportowy na challengerach jest naprawdę bardzo wysoki. To nie jest tak, że jedzie się na challengera po to, żeby przejść sobie przez turniej spacerkiem i wrócić do domu z całym kompletem punktów. Prawda jest taka, że trudniej gra się na challengerach niż na turniejach ATP. Tak się dzieje z prostej przyczyny: zawodnicy, którzy jadą na challengera wiedzą, że walczą o życie. Na challengerze nikt nie wręcza czeku za pierwszą rundę na poziomie 20 000 dolarów. Nie ma podejścia w stylu: odbębnię pierwszą rundę, wrócę do domu i kupię sobie kilka zegarków. Jedzie się na turniej challengerowy po to, żeby wyszarpać parę groszy i złapać jak najwięcej punktów. Cóż, trzeba przetrwać okres challengerów, który jest zdecydowanie trudniejszym terenem łowieckim niż występy w ATP World Tour.
Najzwyczajniej w świecie challengery oznaczają ciężką harówkę.
Wystarczy zerknąć na nazwiska. Na challengerach grają tacy tenisiści jak Nicolas Almagro, który na korcie nie jest chłopcem do bicia. Kogo tam jeszcze mamy? Aleksander Zwieriew jeszcze do niedawna grywał w challengerach.
Challengery to chleb powszedni dla bardzo solidnego Argentyńczyka Horacio Zeballosa, który rozegrał świetny, zacięty mecz z Ivo Karloviciem w I rundzie Aussie Open.
Racja. Jest całe mnóstwo bardzo solidnych zawodników z pierwszej setki.
Bernie Tomic zdobył się na ciekawą sentencję. Stwierdził, że goście z końcówki pierwszej setki rankingu są lepiej przygotowani fizycznie niż gracze z czołówki, ale mentalnie odstają od najlepszych tenisistów na świecie. Zgadzasz się z opinią Australijczyka?
Zależy o kim mówimy. Nie można szufladkować ludzi i chować wszystkich do tego samego pojemnika. Nie sposób powiedzieć, że ostatnia dziesiątka z pierwszej setki ma taki, a nie inny problem. Na to kto jest wyżej w rankingu ATP, a kto niżej, składa się tyle szczegółów, że ciężko jest określić jaka jest różnica między czołówką a graczem z miejsca pt. 101. Tak naprawdę nawet zawodnik, który zajmuje 101 pozycję w rankingu, gra w tenisa na bardzo wysokim poziomie. To, że ktoś aktualnie jest na 101 miejscu czasami jest kwestią jednego turnieju.
Nie szukając daleko: Faruk Dustow z Uzbekistanu. W 2015 roku pokonał Mirzę Basicia w finale challengera we Wrocławiu i wskoczył do grona stu najlepszych tenisistów na świecie.
Idealny przykład. Gdy ja byłem siedemdziesiąty w rankingu i tak naprawdę znikąd awansowałem do finału w Bercy, nagle z pierwszej siedemdziesiątki stałem się pierwszą trzydziestką.
W 2012 roku w Paryżu wygrałeś z Ciliciem, Murrayem, Tipsareviciem i Simonem i przesunąłeś się ku szczytom rankingu.
Czasami o pozycji w rankingu decyduje odrobina szczęścia. Ponadto kluczowym elementem jest talent. Gdy nie ma talentu, tenisowe życie jest bardzo trudne.
Powiedz co sądzisz o zmianach w Pucharze Davisa? Istnieje projekt ITF, który jest szeroko dyskutowany w gronie władz i najlepszych tenisistów na świecie. Pomysł zakłada, że finał Pucharu Davisa ma być rozgrywany na neutralnym terenie. Ma to być coś na kształt Final Four. To odejście od kanonu Pucharu Davisa, zakłócenie tradycyjnego porządku…
Nie wiem o czym mowa.
ITF chce odstąpić od tradycyjnego finału. Półfinaliści spotkają się na neutralnym terenie. Rozegrają dwa mecze, wyłonieni zostaną finaliści. Przyjmując za wzór ubiegłoroczne rozstrzygnięcia, nie byłoby teraz finału: Chorwacja – Argentyna w Zagrzebiu. Wedle projektu ITF, Wielka Brytania, Francja, Argentyna i Chorwacja rozegrałyby Final Four np. w Rosji. Najlepsi tenisiści świata bojkotują ten pomysł.
Oby nie zatwierdzono tego projektu, bo jeżeli Polska będzie grała zagranicą, to będzie trudno o kibiców. Aktualnie sporym problemem jest niska frekwencja na meczach Pucharu Davisa w Polsce. Przyznaję, że pierwsze słyszę o tym projekcie.
Podczas Australian Open, Andy Murray sporo opowiadał o negocjacjach z ITF w tej kwestii. Czołówka światowa przeciwstawia się temu pomysłowi i chce zachować tradycyjny porządek, czyli mecze na wyjeździe i u siebie.
To zdecydowanie lepsze rozwiązanie. Głupi pomysł z tym finałem na neutralnym terenie.
Jerzyk, w trudnych czasach jakie niewątpliwie przeżyłeś, łatwo było zwątpić. Kto był wtedy dla ciebie inspiracją? Kto jest dla ciebie opoką, która pozwala uwierzyć, że jutro będzie lepiej i słońce wzejdzie?
Nie ma takiej osoby. Nie będę ukrywał: jestem indywidualistą i wszystko tak naprawdę zależy ode mnie. Jeżeli mam odpowiednią ilość motywacji i chęci, to ją po prostu mam. A jeżeli jej nie mam, to prędzej czy później motywacja i tak się znajdzie.
Teraz ją posiadasz. Ona nie gaśnie. Widzę, że jest maksymalny ogień, prawda?
Wiadomo, że chcę wrócić jak najszybciej do poważnej gry, tym bardziej, że do połowy sezonu nie bronię żadnych punktów. Myślę, że warto spróbować. Na skutek zamrożonego rankingu na pewno będę grał w turnieju głównym na French Open i w Wimbledonie. Trzeba powalczyć, tym bardziej, że przede mną są ciekawe turnieje, gdyż zagram w Sofii i w Rotterdamie. Istnieje mała szansa, że otrzymam dziką kartę na turniej w Marsylii. Być może zagram w challengerze we Wrocławiu. Hala to moje terytorium, więc trzeba zakasać rękawy i grać…
Jerzyk, a gdy w sierpniu 2013 roku byłeś czternastym tenisistą świata, miałeś za sobą półfinał singla Wimbledonu z Murrayem, to nie przemknęło ci przez głowę, żeby znaleźć się pod opieką jakiejś grupy menedżerskiej? Wolisz być samotnym żeglarzem?
Ja tak naprawdę mam agencję menedżerską… Cóż z tego, skoro wiadomo, że agencja menedżerska pomaga wtedy jak jest dobrze.
Jak jest wynik sportowy…
A jak jest źle, to jeżeli sam sobie nie pomożesz, to…
A kto się tobą opiekuje? Octagon?
Ja przebywałem w grupie Lagardere. Najpierw pod szyldem SFX, ale tak naprawdę to ta sama agencja, tylko istnieje tendencja, aby nazwa się zmieniała. Z SFX na Lagardere, a kolejna transformacja sprawiła, że ja z moim agentem przeszliśmy do IMG.
Czyli jesteś cząstką wielkiej fabryki snów: IMG.
No tak, ale to tylko ładnie brzmi.
A zatem gdy jest godziwy wynik, to ludzie z agencji troszczą się i głaskają. A gdy nie ma wyniku sportowego, to na horyzoncie pojawia się brutalne życie.
Tak to wygląda. Jeżeli jest się na topie, oni niby coś pomagają, ale tak naprawdę czołówka sama może sobie pomóc na polu kontraktów reklamowych. Umówmy się, że to czym szczyci się agencja, czyli załatwienie odpowiedniego kontraktu na rakietę, naprawdę nie jest wielkim wyczynem. Zdecydowanie trudniej pomóc zawodnikowi wracającemu po kontuzji albo wschodzącym, dobrze rokującym juniorom. Jeżeli mam być szczery, to sytuacja przedstawia się tak, że nawet jeżeli jest się dobrym juniorem, to zagraniczni sponsorzy mają problemy ze wspieraniem polskich zawodników. Osobiście zetknąłem się z niechęcią. Za czasów juniorskich, nawet gdy dwukrotnie awansowałem do finałów turniejów wielkoszlemowych (Jerzy zagrał w finale juniorskiego US Open’2007 i French Open’2008), to ani Nike ani Adidas, nie byli mną zainteresowani, bo byłem z Polski. Takie były ich argumenty...
Ciekawe. Polska to duży kraj, spora populacja, duży rynek, prawie 40 milionów ludzi, ale nie nam badać wyroki marketingowych bogów…
Nie mam nic do powiedzenia na ten temat (uśmiech Jerzyka).
Jerzyk, a zatem na zakończenie tej konwersacji… Fred Perry, który wygrał Australian Open w 1934 roku (turniej rozgrywano wówczas w Sydney), ogółem sięgnął po osiem tytułów Wielkiego Szlema w singlu. Fred marzył, żeby jego ciało spoczęło w Wimbledonie. Perry zmarł na skutek obrażeń odniesionych podczas feralnego upadku pod prysznicem w hotelu w Melbourne. W 1995 roku komentował Australian Open dla stacji BBC. Po śmierci jego prochy przeniesiono na Wimbledon. Myślałeś kiedyś o tym, choć jesteśmy jeszcze w miarę młodzi, gdzie chciałbyś zostać pochowany?
Bez różnicy.
Na korcie mają rozrzucić twoje prochy?
Jeżeli mam być szczery: to gdzie złożą moje zwłoki lub gdzie rozrzucą moje prochy nie ma dla mnie znaczenia. Najważniejsze, żeby ludzie wiedzieli, że za życia się spełniłem. I tyle. Chociaż tak naprawdę, gdy umrę, będzie mi to bez różnicy, co ludzie o mnie myślą, bo jakie to ma znaczenie po śmierci?
****************
Wnioskując po mowie ciała, „Jerzyk” wraca na właściwe tory. Kusi go eksperymentalna trasa na Cho Oyu. Przeczekał załamanie pogody, a teraz dobrze wyekwipowany próbuje zaaklimatyzować się w strefie śmierci. Ma czekan, linę, zupki z papieru, wolę walki i umiejętności. Warto mieć nadzieję, że atrybuty łodzianina wystarczą, aby pewnego pięknego dnia zatknął flagę na szczycie i poczuł się jak Zygmunt Andrzej Heinrich… Wszak wiara góry przenosi…
Przejdź na Polsatsport.pl