Zieliński: Santos przewietrzy polską piłkę
Dzięki zatrudnieniu Fernando Santosa nie tylko mamy teraz trenera z wyższej światowej półki niż poprzedni selekcjonerzy reprezentacji Polski, ale następuje też stopniowe rozbicie funkcjonującego od lat w kadrze towarzystwa wzajemnej adoracji. Nastały rządy twardej ręki i dyscyplina. Ba, Portugalczykowi udało się nawet wprowadzić "konia trojańskiego" do PZPN w osobie Grzegorza Mielcarskiego. Odstawienie szarej eminencji Grzegorza Krychowiaka zwiastuje też odmłodzenie i przebudowę drużyny.
Santos nie chciał kukułczych jaj
Pierwszym sygnałem, że Santos będzie chciał prowadzić reprezentację Polski na własnych warunkach, były przepychanki z zatrudnieniem jego asystentów. PZPN co prawda wymyślił sobie, że podsunie Portugalczykowi polskich trenerów, którzy mieliby się od niego uczyć, a nawet Santos miałby wychowywać swojego następcę, ale te plany spaliły na panewce.
Po pierwsze, były selekcjoner reprezentacji Portugalii nie miał chyba ochoty współpracować w ciemno z trenerami podrzuconymi przez PZPN, więc zrobił casting, odbył szereg rozmów. Pojawiały się nazwiska Łukasza Piszczka, Tomasza Kaczmarka, Marcina Dorny, Michała Probierza. Porozumienia nie udało się jednak osiągnąć. Poza tym trudno sobie wyobrazić, by w najbliższych latach selekcjonerem naszej kadry miał zostać Piszczek albo Kaczmarek.
Santos jasno dał do zrozumienia, że chce mieć "polskiego łącznika". Ale nie jako podrzucone kukułcze jajo, a takiego, do którego ma zaufanie i ceni go merytorycznie. Taką osobą jest Grzegorz Mielcarski, który był jego zawodnikiem w FC Porto i AEK Ateny. Ten pomysł jednak nie za bardzo spodobał się prezesowi Cezaremu Kuleszy i jego współpracownikom z PZPN, bo Mielcarski to osoba niezależna, spoza układu, mająca własne zdanie i potrafiąca go twardo bronić.
Zagrał Kuleszy na nosie
Jednak fakt, że ostatecznie Portugalczyk przeforsował w PZPN kandydaturę Mielcarskiego i będzie on jego asystentem, pokazuje, że Santos chce prowadzić reprezentację Polski na swoich warunkach i nie boi się presji. To też sygnał dla Lewandowskiego i spółki, że gramy teraz na innych zasadach i szef jest jeden. Santos trochę tym zagrał na nosie Kuleszy i jego ekipie, więc musi się mieć na baczności, po tym jak wprowadził do PZPN takiego - pisząc pół żartem, pół serio - "konia trojańskiego".
Santosa, jak każdego trenera, obronią tylko wyniki. Rozliczenie przyjdzie jednak dopiero za około 15 miesięcy - w czerwcu i lipcu 2024 roku podczas finałów mistrzostw Europy. Piątkowy mecz z Czechami, jak i kolejne spotkania eliminacyjne, to tylko jeden z drobnych odcinków na tej drodze po sukces.
Wynik w Pradze, w kontekście finałów ME, jest w zasadzie bez znaczenia. Reprezentacja Polski w ostatniej dekadzie już często świetnie grała w eliminacjach, by później sromotnie zawodzić na wielkich imprezach. Czas, by wreszcie było odwrotnie. Santosowi życzymy więc drogi pod górkę, co zaczęło się już licznymi kontuzjami, ale z happy endem na niemieckich stadionach w 2024 roku...
Przejdź na Polsatsport.pl